Zdradziecka zabawka

Główną Nagrodę SILESIUS za poetycką książkę roku otrzymała płocczanka Barbara Klicka za tomik wierszy „nice”, wydany w ubiegłym roku. Nagrodę za całokształt odebrał Julian Kornhauser z Krakowa – współtwórca polskiej Nowej Fali. Gala wręczenia nagród odbyła się 14 maja 2016 roku we wrocławskim Imparcie.

Warto przypomnieć, że zdobywcami Nagrody SILESIUSA byli w przeszłości m.in. – Tadeusz Różewicz, Urszula Kozioł, Andrzej Sosnowski, Stanisław Barańczak, Piotr Sommer, Bohdan Zadura, Jacek Podsiadło, Marcin Świetlicki i Krystyna Miłobędzka, w tym roku do tak zacnego grona dołączyła Barbara Klicka.

Płocczanka debiutowała w wieku 19 lat tomikiem „Wrażliwiec” wydanym w 2000 roku. W roku 2012 Instytut Mikołowski im. Rafała Wojaczka wydał jej drugi tomik wierszy „same same”, który również był nominowany do nagrody SILESIUSA. Najnowszy tomik – „nice” jest aktualnie nominowany do Nagrody Poetyckiej – GDYNIA 2016.

Dziennik Płocki: Opadły już emocje po wrocławskim Silesiusie?
Barbara Klicka: Takie nagrody, jak sądzę, zawsze robią trochę zamieszania. Jestem jeszcze zdziwiona i oszołomiona obrotem spraw. Teraz jest tak, że ileś tam rzeczy wydarza się jednocześnie. Cieszy mnie to, ale też przekonana jestem, że to chwilowe.

DP: Druga nominacja do Silesiusa, za książkę roku okazała się być tą szczęśliwą. Spodziewała się pani nagrody?
B.K: Owszem, emocji było sporo. Zwłaszcza, że wcale nie spodziewałam się, że tak to się może potoczyć. Kiedy przygotowywałam się w hotelu do wyjścia na galę i przed lustrem robiłam oko, pomyślałam sobie, że może warto byłoby mieć na podorędziu ze dwa zdania na wszelki wypadek. Ponieważ jednak widziałam już wielu ludzi, którzy sobie takie dwa zdania przygotowywali wiele razy i nigdy nie mieli okazji ich wygłosić, pomyślałam sobie, że nie ma co dawać pożywki jakimś niepotrzebnym rozgoryczeniom. Skończyło się tak, że kiedy już wyszłam na scenę, po tym jak wyczytano moje nazwisko, byłam w stanie powiedzieć tylko: „Dobry wieczór” i „Dziękuję”. I zdaje się też, że byłam nieco wzruszona.

DP: Co ta nagroda znaczy dla pani?
B.K: To bardzo miła niespodzianka. Miło jest wiedzieć, że ktoś tę moją książkę jednak przeczytał i jakoś tam przeżył. Nie oszukujmy się – niełatwo jest wierzyć, że świat bardzo czeka na kolejną książkę poetycką. Krytyka literacka, a już zwłaszcza krytyka poezji, w Polsce w zasadzie zanika. Ogranicza się to wszystko do środowiskowych przysług i przypadków. Trzeba sobie indywidualnie wypracowywać strategie radzenia sobie z tym, że w odpowiedzi na książkę dostaje się tylko pojedyncze, dalekie oddźwięki. „nice” miały przed nagrodą raptem ze dwie recenzje. Gdy nagle taki Silesius.

DP: Czy nagroda jest potwierdzeniem dla tego, co się robi?
B.K. Trochę tak, ale trochę też nie. To znak, że dla jakichś konkretnych ludzi, którzy zasiadali w jury, „nice” okazały się fajne, czy istotne. Jak to się ma do mojego tak zwanego talentu – nie wiem. Nie byłabym sobą, gdybym natychmiast nie zaczęła się zastanawiać, co z tym wszystkim stanie się dalej. Być może będzie mi teraz ciut odważniej. Chciałabym.

DP: Jak prawidłowo powinno się czytać tytuł „nice”? Co on znaczy? Czy w ogóle musi coś znaczyć?
B.K: Można czytać tak, jak się chce, a zwłaszcza tak, jak jest napisane. Ja myślałam o „nice” jak o rzeczowniku niemęskoosobowym z nieco już archaicznego rejestru, który oznacza lewą stronę rzeczy. Wzięło się to stąd, że bardzo chciałam zwielokrotnić słowo „nic”. „nice” byłyby zatem również liczbą mnogą od słowa „nic”. Ten tytuł starał się być tak pomyślany, żeby dało się go czytać na różne sposoby. Jeśli ktoś czyta „naɪs” (transkrypcja fonetyczna przyp. red.), to wcale się na niego nie gniewam, bo wydaje mi się to zabawną, ironiczną kontrą do tej powagi podstawowego znaczenia.

DP. Jaki ma pani stosunek do języka?
B.K. Ambiwalentny. Myślę o nim, jak o podstawowym narzędziu tego, czym staram się zajmować, ale też jak o zdradzieckiej zabawce. Słowa ustawione w odpowiednim kontekście i rynsztunku potrafią wykazywać cechy, których trudno się po nich było wcześniej spodziewać. Nieodmiennie zadziwia mnie ta ich właściwość. To z jednej strony. Z drugiej, to brzmienie języka potrafi być jak światełka na bagnach. Trzeba się pilnować, bo – przepraszam za truizm – język ciągle i ciągle chce mówić nami, walczy o tę przewagę. Ale dla mnie istotny jest też element radosny, zmysłowy, kontaktu ze słowami, który chętnie nazwałabym, czy ja wiem, igraniem…

DP: W pani poezji jest dużo kobiet?
B.K: Stereotypowo zwykło się sądzić, że „kobieca poezja”, to taka, w której pełno jest westchnień i zachodów słońc, ale to tylko utarta myślowa ścieżka dla leniuchów. Cieszy mnie, że to moje pisanie bywa postrzegane jako bardzo kobiece. Podmiotki liryczne w „nice” to głosy, z których – w mojej intencji – dałoby się złożyć w jedną, nadrzędną i kobiecą postać.

DP: Poezja ma w sobie dużo pierwiastka męskiego?
B.K. Poezja nie, historia literatury tak. Bo z jakimi poetkami mogą się na przykład zapoznać ewentualnie zainteresowani uczniowie i uczennice? Na jaką tradycję mogą powołać się młode kobiety chcące sprawdzić swój głos w pisaniu? Mamy Pawlikowską – Jasnorzewską, Poświatowską i mamy Szymborską, która jako jedyna trochę zwiała przed tym stereotypem „kobiecej poezji”. Kłopotliwe i nieprawdziwe jest to, że przypisuje się poetkom pewien bardzo okrojony zasób tematów. Miłość i kwiat, facet i, w szczególnych przypadkach, wada serca.

DP: Są dni wolne od poezji?
B.K: No, jasne. Poezja to nie jest jakaś tajemnicza siła, która kogoś porywa w kosmosik i nie daje mu urlopu. Zajmowanie się literaturą to, dla mnie, wynikający z wrażliwości wybór. Można by było pewnie wtrącić w tym miejscu parę słów o nawykach, o tym, że się człowiek przyzwyczaja do „myślenia literaturą”, ale nie jest tak, że jak się zająć czymś innym przez jeden dzień, to pęka ci żyłka. Czasem jest mnóstwo innych spraw do załatwienia i tyle. Chociaż zdarzają się niespodzianki. Ostatnio byłam w korespondencji z przyjaciółką, która przemieszczała się właśnie na jakąś wyspę. Ja miałam wariacki dzień, ona pisała, że płynie promem. I w samym środku tego wariackiego dnia musiałam, po prostu musiałam, znaleźć i jej wysłać piękny wiersz o naturze promów Charlesa Reznikoffa w tłumaczeniu Piotra Sommera. Ale generalnie obraz autorów i autorek, którzy nigdy nie lądują w świecie nie jest mi bliski. Ja nie mówię, że to musi być miękkie lądowanie, ale jestem bardzo przywiązana do myśli, że trzeba sobie radzić i konfrontować się z tak zwaną rzeczywistością, również tą niezapośredniczoną literacko.

DP: Dostrzega pani początek i koniec procesu twórczego?
B.K: To jest ciekawe, bo nie wiem, kiedy następuje ten moment. Tak było też z „nice”. Po prostu pewnego dnia pomyślałam, że domknęła się pewna historia lub może ten jej fragment, nad którym pracowałam i trzeba ją teraz wypuścić z domu.

DP: Czy są wiersze, których już by pani nie napisała? Swój debiut w 2000 roku określa pani sama jako przedwczesny.
B.K. Z perspektywy czasu, tak sobie myślę, że ta książeczka też była mi do czegoś potrzebna. Co nie zmienia faktu, że z całą pewnością nie napisałabym dziś żadnego z tamtych wierszy. Ale nie da się zaprzeczyć, że trochę odchorowałam ten tomik, bo to był czas kiedy przemawiały przeze mnie dybuki i niezbyt miło było zdać sobie z tego sprawę. Na swoją obronę mam tylko to, że debiutantom zdarza się to dość często.

DP: Jak wyglądał czas między tą pierwszą książką, a drugą, czyli „same same”?
B.K: Wykonywałam w tym czasie dużą ilość czynności, które można by roboczo określić szukaniem. To było takie sanatorium dla przedwczesnych debiutantów. W ramach kuracji zaleca się delikwentce dużo czytania, rozmowy z fajnymi ludźmi i za przeproszeniem, zwykłe życie.

DP: Dostrzega pani zależności między poezją i muzyką?
B.K: Żywą i ważną. Mój przyjaciel, doskonały poeta Miłosz Biedrzycki, powiedział mi kiedyś, że podejrzewa wszystkich poetów o to, że są niespełnionymi muzykami. Coś jest na rzeczy. Bo słowa ustawione w odpowiednim rynsztunku, miewają czasem taką archaiczną moc układania się w piosenki, które same w sobie mają i rytm i melodię.

DP: Dużo jest muzyki wokół pani. Bierze pani udział w wielu projektach muzycznych i wielokrotnie jest ich współautorką.
B.K: Nie umiem robić muzyki, ale rzeczywiście – bardzo lubię się przy niej grzebać. „Pochwalone”, projekt „Tajny Detektyw”, którego częścią składową jest płyta zespołu TAJNY. Miewałam też okazje, by czytać swoje teksty przy akompaniamencie dwóch świetnych instrumentalistek Małgorzaty Tekiel i Pauliny Owczarek. Praca z muzyką robi mi dużo radości, a już w studiu nagrań czuję się jak pięciolatka na placu zabaw. Grałyśmy z Małgorzatą i Pauliną do tekstów z „samych samych” w Płocku  i – z tego co słyszałam – pod sceną  było ciut szału. Chciałabym, by ten projekt dalej istniał, żebyśmy miały okazje popracować nad tekstami z „nice”. Może teraz po Silesiusie jest szansa, że to się uda, że ktoś nas zaprosi.

DP: Jakim muzykom, artystom oddałaby pani swoje wiersze jako teksty do muzyki?
B.K: Marzyłabym o tym, żeby przyszli do mnie Swansi i żeby Gira nauczył się specjalnie dla mnie polskiego. Koncert Swansów na Offie był moim największym przeżyciem koncertowym. To była melancholijna, transowa msza o pustce. Bardzo duże przeżycie. Z polskich muzyków najchętniej ułożyłabym swój własny skład marzeń. Jeśli chodzi natomiast o kooperacje tekstowe, to marzyłabym o współpracy z Pablopavo. Niestety – on mnie zupełnie nie potrzebuje, gdyż jest po prostu Agnieszką Osiecką w spodniach.

DP: Co takiego wydarzyło się ostatnio w Płocku, co zwróciło pani uwagę?
B.K: Bardzo kibicuję Czerwonemu Atramentowi. Kawa i książka to zazwyczaj dobry duet, a w Płocku brakuje miejsc, w których można by było korzystać z obu tych dobrodziejstw jednocześnie. Świetny jest zespół Schroettersburg i płyta „Ciało” naprawdę im się udała. To są fajni ludzie, fajnie myślą, są bardzo osłuchani, elokwentni muzycznie. Ostatnio czytałam jakąś wypowiedź, szanowanego przeze mnie krytyka muzycznego, który napisał, że stan polskiej muzyki jest nie najlepszy, a wynika to z tego, że ludzie słuchają muzyki tylko w obrębie własnych nisz. Jeśli grają jazz to słuchają tylko jazzu, jeśli słuchają rocka to grają rocka i tak dalej. Tymczasem Michał Majcher (wokalista Schroettersburg), jest takim człowiekiem, który zaprzecza tej tezie. Bardzo to szanuję.

Cieszę się bardzo z Festiwalu Themersonowskiego, ale nie jestem pewna, czy zmierza w dobrym kierunku. Warto wymienić Muzeum Żydów Mazowieckich. W mieście, w którym synagoga straszyła dyktami w oknach przez tyle lat, a ulica Kwiatka kojarzyła się tylko ze specyficznie uprzejmymi panami pijanymi już przed południem, to muzeum było wręcz koniecznością.

I jest jeszcze jedno upodobanie, które trwa permanentnie od wielu już lat – to Marek Grala i jego pokoik na piętrze POKiSu. Trafiłam do Pracowni Literackiej w Płockim Ośrodku Kultury i Sztuki, kiedy miałam chyba 13 lat i zostałam tam na kilka kolejnych. Dzięki Markowi gest czytania, myślenia literaturą, stał się moim nawykiem. Praca, jaką on dla tego miasta wykonuje jest nieoceniona. Gdyby nie Marek pewnie nie byłabym tym kim jestem. Miejsce, które stworzył jest dla mnie swoistym punktem odniesienia – dobrze jest wiedzieć, że ten zawalony książkami pokoik, a w nim Marek, gdzieś tam sobie są.

DP: Kultura to produkt, czy kreowanie wartości?
B.K: Kultura nie jest towarem i instytucje odpowiedzialne za tę sferę życia społecznego powinny, moim zdaniem, bardzo aktywnie przeciwdziałać pojmowaniu kultury jako produktu. Tu chodzi o aktywne proponowanie pewnego modelu, alternatywnego do ślepego konsumpcjonizmu sposobu na bycie w świecie. Myślenie o kulturze w kategorii towaru doprowadzi donikąd. Kategorie ekonomiczne rozciągnęły się już na wszystkie dziedziny naszego życia – nawet tego nie zauważamy. Pisał o tym ostatnio profesor Ryszard Koziołek. Ograniczanie myślenia tylko do tego, co się opłaca lub nie, w oparciu jedynie o tabele zysków i strat, to ślepa uliczka

DP: Bardzo dziękuję za rozmowę.

Z poetką rozmawiała Renata Jaskulska.

Fot. Joanna Gontkiewicz

BK_by_Joanna_Gontkiewicz_druk2 (3) (Kopiowanie)