– Jestem „pogrążony w otchłani rozterek” – parafrazując słowa Ani z Zielonego Wzgórza – pragnę zgodnie „z prawdą i tylko z prawdą” odpowiedzieć na zadane mi przez panią pytania. Mówi pani, że będę musiał sięgnąć do wspomnień, niekiedy sprzed wielu, wielu lat. No cóż, spróbujemy – żartobliwie zaczął rozmowę mój dzisiejszy gość.
Zachęcając Marka Mokrowieckiego, dyrektora płockiego Teatru Dramatycznego im. Jerzego Szaniawskiego w Płocku, do wzięcia udziału w naszym cyklu, nie musiałam go długo przekonywać. Na samo sformułowanie „Mój pierwszy raz”, w słuchawce telefonicznej usłyszałam śmiech. Wszyscy znają pana Marka z jego wspaniałego poczucia humoru i wesołych historii, które często opowiada podczas spotkań. Jak się okazuje dyrektor ma w rękawie sporo „asów”, w tym przypadku historii, które wyciągnął na światło dzienne podczas naszej rozmowy.
Egzekucja z przyjacielem w tle
Jak zwykle zaczynam od czasów dzieciństwa. Znając trochę charakter mojego rozmówcy, zdaję sobie sprawę, że „świętym” dzieckiem nie był, i że od zawsze miał pomysły, które nie pozwalały mu się nudzić. Ale co takiego zrobił, za co dostał swoje pierwsze manto? – Działo się to w Skarżysku-Kamiennej. Była zima. Z moim kolegą Rysiem Ch.- uwaga, nazwisko pamiętam, ale ochrona danych osobowych – śmieję się pan Marek. – Mieliśmy chyba po 5 lat. Umieliśmy już trochę czytać – genialne z nas były dzieci – chwali sam siebie z sarkazmem w głosie.
– Fascynowały nas ilustracje w książkach. Na jednej widnieli dwaj chłopcy z kijami na krze, płynący po rzece. Moja babcia dopowiedziała sylabizującym, że to dzieje się w Ameryce i płyną po złoto. Przygotowaliśmy dwa długie, w miarę proste kije i pewnego, chyba marcowego dnia, bo zaczęły się pierwsze roztopy, uciekliśmy z domu przez okno w kapciach i bez kurtek. Pobiegliśmy bocznymi uliczkami nad Kamienną, która wiosną wylewała szeroko na łąkach. Znaleźliśmy dość dużą krę, odepchnęliśmy się kijami i po chwili żeglowaliśmy pośrodku rozlewiska.
Na szczęście w położonej obok fabryce Witwickiego skończyła się zmiana. Kilku robotników wskoczyło do łódki, cumowało ich tam parę, ale po co zastanawiam się do dziś. Tak skończyła się nasza wyprawa. Kiedy nasi ojcowie wrócili do domów odbyła się egzekucja. Pierwej nasze mamy i babcie płacząc, napoiły nas ziółkami i wpakowały pod pierzyny. Ojcowie – mój tata i Ryśka, wyłożyli nas na ławie, zdjęli paski i na gołe nasze pupy padły pierwsze razy. Kiedy przygotowywano egzekucję darliśmy się w niebogłosy, ale potem przypomnieliśmy sobie, to co przesylabizowaliśmy w książkach: że Indianie znoszą ból bez słowa skargi. Zacisnęliśmy więc usta i tylko łzy nam płynęły ciurkiem.
Egzekucję prawie natychmiast, po 3 – 4 paskach, przerwała moja kochana babcia – wspomina dyrektor. – Ryszard potem wyrósł na inżyniera wynalazcę, a ja… sami wiecie – dodaje z uśmiechem. – Czasami myślę co by było gdyby nasza przygoda zdarzyła się w dzisiejszych czasach. Wydarzenie znalazłoby się w TV, odebrano by nas rodzinom, rodziny napiętnowano, skazano prawomocnym wyrokiem, itd., itp.. – podkreśla z nutką smutku w głosie.
Skoro była mowa o przyjacielu, nie mogę oprzeć się pytaniu. Kto był pierwszym przyjacielem pana Marka i czy ta przyjaźń przetrwała do dziś? – Przyjaciel, to więcej niż kumpel, czy znajomy. To ktoś, kto jest, kto stanowi cząstkę mnie. Przyjaźń rodzi się długo. Miałem dwóch przyjaciół, tak bardzo różnych. Jeden nie żyje od 10 lat, a był to Marek Perepeczko, drugi oddalony o 400 km, to Karol Suszka – tłumaczy pan Marek i patrzy ze smutkiem w okno swojego gabinetu. – Często w myślach rozmawiam z Perepem. Nie ma chyba dnia żebym Go nie wspominał. Z Karolem możemy nie widzieć się miesiącami, a spotkawszy się rozmawiamy tak, jakbyśmy widzieli się wczoraj. Im obu tak wiele zawdzięczam – mówi z sentymentem.
Wprost z boiska na teatralne deski
Jak wiemy pan Marek jest świetnym aktorem oraz reżyserem. W obydwu przypadkach musiał być ten…pierwszy raz. Kiedy po raz pierwszy Marek Mokorowiecki stanął na scenie i cóż to była za sztuka? – To było w Warszawie. Miałem chyba 12, a może 13 lat – odpowiada bez zastanowienia bohater rozmowy. – Ganialiśmy z kolegami po podwórku, graliśmy w piłkę. Pewnego dnia podeszła do nas jakaś pani i powiedziała, że zakłada „kółko teatralne” i chce żebyśmy zagrali w przedstawieniu noworocznym, a ja mam zagrać Dziadka Mroza. Były to odległe czasy kiedy nie było Świętego Mikołaja, tylko Dziadek Mróz.
Rodzice ucieszyli się, że nareszcie oprócz ganiania za piłką, po fiasku nauki gry na skrzypcach i nauki w kółku plastycznym, zajmę się czymś pożytecznym. Kółko teatralne działało przy Ministerstwie Komunikacji, w którym mój tata był dość znaczącą personą, a występy odbywały się w baraku, w którym mieścił się Dom Kultury Kolejarza – mniej więcej tam gdzie obecnie, pomiędzy ulicami Chałubińskiego a Emilii Plater stoi wieżowiec Universum.
Akcja sztuki rozgrywała się nocą przed Sylwestrem w sklepie z zabawkami. Zapamiętałem początek: Dziadek Mróz – czyli ja – wchodził na scenę, kostium nadałby się dla Świętego Mikołaja i wygłaszał pierwszą kwestię: „Sklep zabawek WSS? Oto mej wędrówki kres.” Zabawki czyli koleżanki i koledzy z podwórka ożywały… a co było dalej nie pamiętam.W każdym razie rodzice, rodzina i liczni znajomi byli zachwyceni – śmieje się głośno mój rozmówca na samo wspomnienie.
Premiera w peweksowskich dżinsach
A pierwszy debiut reżyserski? – Kończyłem studia na wydziale reżyserii Akademie Múzických Umění w czeskiej Pradze i jak to ja, niepotrafiący niczego planować, nie bardzo wiedziałem co dalej. W Ośrodku Kultury Polskiej w Pradze proponowano mi posadę, jeden z profesorów namawiał mnie do pójścia na studia doktoranckie na Uniwersytet Karola – zaczyna swoją opowieść. – Aż tu dostaję wiadomość z Teatru w Czeskim Cieszynie, że dyrektor František Kordula zaprasza mnie na rozmowę.
Byłem 8 lat aktorem w Scenie Polskiej tego teatru – posiada on dwa zespoły Czeski i Polski, a pan František Kordula był moim dyrektorem. Przyjął mnie „Vrta – Prta”, tak go nazywaliśmy bo miał w rozmowie zwyczaj chrząkać i mówił co drugie słowo „bratře” (bracie) i zaproponował zrobienie w Scenie Polskiej dyplomu reżyserskiego „Wieczór Trzech Króli” Szekspira! Jęknąłem z wrażenia. Rozmowa była krótka i rzeczowa. Tego a tego dnia zaczynam próby, tego a tego dnia premiera. I padły na koniec pamiętne słowa dyrektora „Marku, maš 23 zkovšek včetně generalek. Uvědom si, že nemaš čas” – „Marku, masz 23 próby licząc generalną. Uświadom sobie, że nie masz czasu.” – uśmiecha się dyrektor.
– Te same słowa, teraz pod koniec mojej „kariery”, powiedział do mnie Andrzej Seweryn, kiedy dowiedział się, że pan marszałek przedłużył mój dyrektorski kontrakt. „Uświadom sobie, że nie masz czasu…” – wtrąca ciekawostkę.
– Ale wracajmy do pierwszej premiery. Żegnam się z Pragą! Ostatni wieczór. Sentymentalny. Wiosenny spacer z dziewczyną po Hradčanach i winiarniach Malostranských. W akademiku koledzy urządzili mi pożegnanie. Mieszaliśmy czeskie piwo i wino z polską wódką. Całą gromadą odprowadzili mnie na dworzec i wstyd się przyznać, żeśmy się pobeczeli – pan Marek „zabiera” mnie swoimi wspomnieniem na praski dworzec.
– Zafundowałem sobie sypialny. Wchodzę do przedziału w nadziei, że się wyśpię, a tu siedzi dwóch Słowaków i częstują „pravou slivovicou” 70 proc. – słyszę głośny, szczery śmiech pana Marka, i żałuję że tekst nie jest w stanie tego przekazać. – Szczęście, że próbę miałem wieczorem! Pamiętny słów dyrektora Korduli, śpieszyłem: siedzieliśmy przy stoliku, jedną, dwie próby, a potem sytuacyjne.
Scenografię projektował etatowy scenograf teatru, pan Władysław Cejnar. Bezkompromisowy, o Boże, życie później nauczyło mnie niestety sztuki kompromisu, uzgodniłem z panem Władysławem, że gramy Szekspira w kostiumach współczesnych, a oprócz tego wypuścimy na widownię podest, tak żeby aktorzy mieli bezpośredni kontakt z publicznością – snuje opowieść o inicjacji reżyserskiej. – O podest była niezła chryja. W Scenie Polskiej istniał, i istnieje, system abonamentowy. Stali widzowie mieli swoje, od lat ulubione miejsca. Biedny pan Władysław Niedoba – założyciel Sceny Polskiej, wówczas szef organizacji widowni, jak on się musiał nagimnastykować z widzami, ale podest był – słychać triumfalny ton w głosie dyrektora.
– Następny problem – kostiumy. Chciałem, żeby Viola i Sebastian bliźniacy, byli w dżinsach. Kupiono więc w sklepie jakieś „dżinsy”. Zapragnąłem prawdziwych amerykańskich, były takie w czeskich Pewexach, ale za dolary. Nie da rady! Wziąłem więc kolegów, pojechaliśmy do Žiliny i za własne pieniądze kupiłem im piękne oryginalne levisy. Kosztowały 30 dolarów! W tamtych czasach majątek – sztuka wymaga ofiar – podkreśla z uśmiechem. – No i biegły próby. Jednego dnia próbowaliśmy na scenie, innego w sali prób, a często w tzw. „Ceczku” – salce o rozmiarach 4 x 5 metrów. Teraz szlag mnie trafia, kiedy gościnny reżyser urządza mi awantury, że nie może próbować ciągle na scenie i „biedny” musi mieć próbę w sali baletowej o rozmiarach 8 x 16 metrów – mówi swoim surowym tonem.
Wracamy do wspomnień o przedstawieniu. – Próbowało się cudownie. Koledzy chwycili konwencję, proponowali ciekawe rozwiązania, chociaż jak to w naszej profesji była oczywiście grupka, na szczęście niewielka, konserwatystów, która twierdziła, że tak Szekspira się nie gra. Janusz Gaudyn lekarz-poeta dopisał piosenkę finałową, a muzykę skomponował jazzman, multiinstrumentalista – jak cudownie grał na saksofonie – Franz Schulchauzer.
Wreszcie premiera. Widownia zaskoczona scenografią, a właściwie jej brakiem i podestem, reaguje znakomicie. Aktorzy niosą spektakl. Był też mały epizod za kulisami. Jeden z kolegów grający dużą rolę, dostał takiej tremy, że tak bełkotał, iż słowa nie można było zrozumieć. Wpadłem za kulisy i kiedy na chwilę zszedł ze sceny, porwałem go „pod krawat” lewą ręką, podniosłem, walnąłem prawą w żebra i ze słowami „Wyraźnie, bo zabiję” wypchnąłem na scenę. Podziałało. A po premierze ucałowaliśmy się serdecznie. Wywołany na scenę, dostałem od kolegów w prezencie rakietę tenisową (och, te moje obecne reumatyzmy) a ówczesny szef Sceny Polskiej, Kazio Siedlaczek trzymając pod rękę spytał widowni „I co? Zdał?” – opowiada niezwykle obrazowo.
Okazało się, że pierwszy spektakl w reżyserii Marka Mokrowieckiego otrzymał świetne recenzje. Wywołał ogromne zaskoczenie, że w czasach kiedy obowiązywał soc-realizm, ktoś i to debiutant zrobił tak inne, od obowiązujących kanonów, przedstawienie.
Rewolwer pod stołem
Jak to w sztukach teatralnych bywa, nic nie da się „wyciąć” jak z taśmy filmowej, wszystko „leci” na żywo. Zdarzają się wpadki, które często na widowni wywołują konsternację czy śmiech. Jak dyrektor płockiego teatru zapamiętał swoją pierwszą „wpadkę”?
– Oczywiście w Scenie Polskiej, gdzie debiutowałem jako aktor. Było tych „wpadek” bez liku, większość spowodowana moją skłonnością do grepsowania, tzn. robienia psikusów kolegom. Ale prawdziwa wpadka miała miejsce na przedstawieniu „Pułapki na myszy” Agaty Christie. Grałem detektywa, który w finale wyjmuje rewolwer. Było to kolejne przedstawienie, więc rutyna. Nadchodzi scena w której sięgam do kieszeni – nie ma rewolweru. Zapomniałem za kulisami. Sam go sobie gdzieś położyłem. Co teraz?
Podniosłem rękę do góry (i myślę: „cholera, zostawiłem go w lewej czy prawej kulisie?”) i „tajemniczo” powoli zszedłem ze sceny. Szukam po omacku rewolweru – nie ma! Na pewno będzie w drugiej kulisie. Przechodzę przez scenę, powoli buduję napięcie. Koleżanka stoi jak żona Lota. Za kulisami łapię rekwizytora „gdzie rewolwer?”. „Położyłeś w tamtej kulisie”. „Nie mogę znaleźć” jęknąłem i biegnę. Koleżanka stoi. Za dekoracją biegnie rekwizytor. Nie możemy znaleźć rewolweru.
Wbiegam na scenę. Mówię „Zaraz coś pani pokażę” i nura za kulisy. Rekwizytor podaje mi rewolwer. Robię krok do tyłu i przewracam się na scenie, rewolwer wypada mi z ręki i wpada pod stolik. Publiczność się śmieje (a scena miała być jak z horroru!) Na czworakach podpełzam do koleżanki „Teraz cię zastrzelę!” Publiczność wyje ze śmiechu. Zgroza! – mówi bohater rozmowy, śmiejąc się głośno.
Ładna codzienność
Tak wesołego rozmówcy nie miałam od dawna i aż żal kończyć rozmowę. W ostatnim pytaniu nawiązuję do Płocka. Proszę pana Marka by dokończył zdanie: Kiedy zobaczyłem pierwszy raz Płock, pomyślałem… Uśmiech natychmiast pojawia się na twarzy dyrektora.
– Kiedy pierwszy raz zobaczyłem Płock pomyślałem „ale ładnie”. To było w połowie lat osiemdziesiątych. Przyjechałem z Bydgoszczy, gdzie wówczas pracowałem, skontrolować przedstawienie bydgoskiej Estrady. W samochodzie się zdrzemnąłem. „Jesteśmy na miejscu” obudził mnie kolega. Patrzę: kort tenisowy, niski budynek, park. Zielono, mili ludzie, „ładnie” – pomyślałem. I tyle widziałem pierwszy raz. Obejrzałem przedstawienie, zapakowali mnie do samochodu, nawet Katedrę podziwiałem… z drugiej strony Wisły. I jeszcze ten widok ze skarpy obok Domu Technika!
„Ale ładnie” tak sobie mruczałem, nie wiedząc, że te podziwiane widoki będą moją codziennością – łagodnie się uśmiecha i znacząco kiwa głową dyrektor płockiego teatru.
Dziękuję panu Markowi za rozmowę, licząc na to, że jeszcze nie raz znajdzie dla mnie czas aby poopowiadać ciekawe i wesołe historie.
Fot. Archiwum prywatne Marka Mokrowieckiego.