Nikt w sposób tak przejmujący, momentami poruszający do łez, a zarazem prosty i przyjemny w odbiorze nie potrafi tak mówić o dziejach płockich Żydów jak Jakub Guterman. Wszyscy, którzy środowy wieczór postanowili spędzić w Muzeum Żydów Mazowieckich mogli się o tym doskonale przekonać.
Jakub Guterman prosił o zadawanie pytań, ponieważ jak mówił, nie chciałby prowadzić typowego wykładu. Jednak spotkanie z płocczanami ani przez moment nie przypominało surowego odczytu.
Dzieciństwo Jakuba Gutermana trwało zaledwie cztery lata. Tyle dokładnie miał lat gdy wybuchła II wojna światowa, a wraz z nią nadeszły okrutne czasy eksterminacji Żydów. – Każdy człowiek chce mieć jakąś kontrolę nad swoim życiem. Wtedy my nie mieliśmy żadnej. Gdy do Płocka weszli Niemcy nie wiedzieliśmy co wydarzy się za pięć minut – opowiadał gość MŻM, wskazując dzisiejszą ulicę Kwiatka, dawną Szeroką, jako miejsce gdzie powstało getto. – Nie było gdzie pracować, co jeść, a Niemcy wchodzili do domów i robili rewizję, szukając pieniędzy czy drogich rzeczy. Rok 1941 był prawdziwą gehenną. Wywożono ludzi pod Płock, by ich rozstrzelać.
Dokładnie 21 marca 1942 roku rodzina Gutermanów, wraz z innymi z płockiego getta, została wygnana z miasta. Siedmioletni wówczas Jakub Guterman doskonale pamięta ten dzień. – Około czwartej nad ranem, gdy tatuś mnie budził, bardzo chciało mi się spać. Prosiłem, by dał mi jeszcze chociaż minutkę. Strasznie senny czułem jak mną targają, zawiniętego przez moją mamę w kołderkę. Pamiętam jak jeden Niemiec zerwał ze mnie tę kołdrę, rzucił na ziemię i surowym głosem mówił, że nie wolno nic zabierać. Staliśmy na dworze wiele godzin. To było prawdziwe piekło Dantego – wspominał na spotkaniu Guterman. – Wyjeżdżając z Płocka miałem 6 lat. Wówczas czułem, że więcej tego miasta nie zobaczę, a już wtedy byłem w nim zakochany. Jak się stoi na skarpie, słyszy hejnał i patrzy na Wisłę oraz zamglone Radziwie, to nie można się w tym mieście nie zakochać.
Płocczanin, który od 1950 roku mieszka w Izraelu, z rodzinnego miasta wraz z rodzicami trafił najpierw do obozu w Działdowie. Historię płockich Żydów spisywał na małych skrawkach papieru, właściwie „ochłapach” z drukarni – ojciec Jakuba – Symcha Guterman. – Ten mój ojczulek musiał być zwariowanym bohaterem. Wówczas nie można było pisać, niczego uwieczniać, fotografować. Za to groziła kulka w łeb. Jednak dla niego spisanie tych losów było ważne. Te małe wąskie karteczki zapisywał po obydwu stronach, numerował, po czym zwijał w ciasne rolki, zszywał czarną nitką i wkładał do litrowej butelki. Następnie zabierał mnie do piwnicy i mówił „widzisz synku, tu będzie ukryta – zapamiętaj za którą cegłą” – wspominał płocczanin, który przez wiele lat po wojnie nie mógł znaleźć tej butelki. Butelka została jednak odnaleziona przez innych, co właściwie można nazwać cudem. Dziś te zapiski przeczytamy w książce pt. „Kartki z pożogi”.
W przetrwaniu tego okropnego czasu rodzinie Gutermanów pomógł przyjaciel o nazwisku Szcześniak. To właśnie on pomógł w przygotowaniu nowego dokumentu tożsamości matce Jakuba, od tamtej pory Władysławie Duda. – Ja zostałem Stasiem – wspominał dorosły dziś Jakub Guterman.
Nowe dokumenty nie spowodowały jednak, że żydowska rodzina mogła się poczuć bezpiecznie. Jak wspomina gość płockiego muzeum w tym strasznym okresie jego rodzina wielokrotnie musiała uciekać. Gdy tylko ktoś z sąsiadów dowiedział się o żydowskim pochodzeniu było jasne, że nie można już wrócić do „domu”, nawet po najważniejsze rzeczy. – Tylko informacje o tym, że Niemcy się cofają podnosiły nas na duchu – mówił płocczanin.
Jeszcze w trakcie wojny mały Guterman znalazł miejsce, gdzie „świat jest piękny”. Była nim wieś Wygoda pod Łowiczem, gdzie wysłała go mama. – W przeciwieństwie do miasta nie było tam żołnierzy na ulicach. Za to były zielone pastwiska, czyste niebo – opowiadał gość. Szczęście wynikające z przebywania na wsi nie trwało jednak długo. To właśnie tam dowiedział się od siostry zakonnej, że w Warszawie wybuchło powstanie, miasto zostało kompletnie zniszczone, czego zapewne rodzice nie przeżyli. Dziewięciolatek poczuł wówczas, że został sam na świecie. Siostra zakonna umieściła małego chłopca u rodziny w Zawadach, gdzie jego żydowskie pochodzenie było ukrywane. Jak jednak dowiedział się 25 lat później – wszyscy na wsi nazywali go Żydkiem, ale co najważniejsze, nikt go nie wydał.
Na zakończenie Guterman podzielił się z uczestnikami spotkania swoją refleksją na temat obecnych czasów, przywołując rozmowę z córką sprzed dwóch godzin. – Córka powiedziała mi, że widziała mnie w płockim muzeum. Zdjęcia są już bowiem na Facebooku. W jakich my pięknych czasach żyjemy – mówił gość. Myśl ta nabiera szczególnego znaczenia w odniesieniu do historii, jaką przeżył będąc jeszcze w Zawadach, w latach 40-tych ubiegłego wieku. Wówczas małego Gutermana odnalazła matka, której ku niedającej się opisać radości chłopca udało się przeżyć Powstanie Warszawskie. Niestety Symcha Guterman, który wstąpił w szeregi Armii Krajowej, zginął już pierwszego dnia powstańczych walk.
Po wojnie Jakub Guterman wraz z mamą wrócił do Płocka. Niestety nie było tu już jego licznej przed 1939 rokiem rodziny. Ta w większości zginęła w komorach gazowych w Treblince. Młody Jakub uczył się w Jagiellonce, a w 1950 roku wyjechał wraz z matką do Izraela, gdzie mieszka do dziś. Do Płocka przyjeżdża jednak tak często jak to tylko możliwe. Przypomnijmy, że Guterman był obecny na otwarciu Muzeum Żydów Mazowieckich w 2013 roku.
Po skończonym wykładzie, który swoją formą zdecydowanie nie przypominał typowego odczytu, mówca został nagrodzony długimi brawami. Trudno się dziwić, gdyż Jakub Guterman, niezwykle ciekawy a zarazem skromny człowiek, publiczność zebraną w środę w Muzeum Żydów Mazowieckich zahipnotyzował wręcz opowieścią o losach swej rodziny.
Joanna Tybura