O obowiązku niewiedzy i przecenianiu niedocenienia

Maciej Woźniak poeta, felietonista muzyczny i literacki. Publikował m.in. w Tygodniku Powszechnym, Twórczości, Literaturze na Świecie, dwumiesięczniku Studium. Wielokrotnie nominowany do prestiżowych nagród poetyckich: za Iluzjon do Nagrody im. Józefa Czechowicza, za “Ucieczkę z Elei” otrzymał nominację do Nagrody Literackiej Gdynia 2011, a za tom “Biała skrzynka” do Nagrody Poetyckiej im. K.I. Gałczyńskiego – Orfeusz 2013. Recenzent w internetowym “dwutygodniku”. Mieszka w Płocku, pracuje jako bibliotekarz w Książnicy Płockiej. Postanowiliśmy z poetą porozmawiać, a o czym? Przekonajcie się sami…

Dziennik Płocki: Jest pan purystą? Przeszkadzają panu zapożyczenia w języku?
Maciej Woźniak: Purystą nie jestem w żadnej dziedzinie. Zapożyczenia czasem mi przeszkadzają, czasem nie. Ludzie, którzy język przeinaczają, kaleczą, gdzie indziej przejawiają językową inwencję. Dwóch klasycznych poetów, Leśmian i Białoszewski, często polszczyznę słowotwórczo maltretowali. Białoszewski napisał o sobie „słów niepotraf” – no czy to jest purystycznie po polsku?

DP: Na ogół jednak mówimy z błędami. Niedbale.
MW: Bardzo niedbale, ale bywa, że wychodzi z tego ładny językowy flow. Czasem słyszy się np. grupę budowlańców, no i lecą tak pięknie zakomponowane wulgaryzmy, poddane gramatycznym i składniowym obróbkom, że słucha się z przyjemnością. Lepiej niż konferencji naukowej, której język trudno przetrawić.

DP: Powinniśmy zwracać uwagę, jeśli ktoś mówi niepoprawnie?
MW: W piosence Młynarskiego „Bynajmniej” w pociągu spotkali się pan i pani. Pani o dużym na pozór intelekcie, a pan – niekoniecznie. Pan nadużywał słowa „bynajmniej” tzn. stosował je zamiast „przynajmniej”, a pani go straszliwie za to spostponowała, nie dając szansy dalszej znajomości. Przesadne reagowanie jest jeszcze gorsze niż niereagowanie.

DP: Zastanawiam się jaka powinna być poezja? Egalitarna?
MW: Poza krótkimi okresami poezja nigdy nie była czytana masowo. Jeśli pamiętać, w jakim nakładzie i po jakich bojach z wydawcami ukazał się debiutancki tom Mickiewicza „Ballady i Romanse”, to okazuje się, że dziś sytuacja młodych poetów jest chyba korzystniejsza. Oczywiście, raz na jakiś czas ktoś trafia pod strzechy, jak ostatnio np. Jan Twardowski, ale tak w ogóle to poezja nigdy nie była taka atrakcyjna, jak o tym chętnie fantazjujemy.

DP: Czy jest pan za upowszechnianiem poezji?
MW: Skoro biorę udział w spotkaniach autorskich – to pewnie jestem. Gdybym był przeciw, zrobiłbym to, co na gruncie muzycznym zrobił Glenn Gould, który przestał koncertować, a tylko nagrywał. Chętnie uczestniczę w spotkaniach. Czasami jestem zaskoczony i frekwencją, i żywością odbioru. Jestem za upowszechnieniem, ale nie myślę, że każdy sposób jest dobry.

DP: A który jest dobry?
MW: Na pewno taki, żeby czytać ludziom znakomite książki.

DP: Czyli zachęcać do czytania literatury?
MW: Nikt nikogo nie przekona do czegoś słowami. Lepiej przekonać przykładem. Komuś, kto wychowuje się wśród czytających, trudniej zostać wyrodkiem, który nie czyta.

DP: Ale oprócz domu wpływ powinna mieć też szkoła.
MW: Trochę na lepsze zmienił się kanon lektur. Szkoła wykonuje mniej niszczącą pracę niż wykonywała, jeśli chodzi o zamiłowanie do literatury.

DP: Co takiego się zmieniło?
MW: Kanon lektur jest bliższy współczesności, bliższy naszym codziennym emocjom.

DP: Czy poezja powinna być emocjonalna?
MW: Mamy dwóch poetów płockich, Broniewskiego i Themersona. Jeden – skrajnie emocjonalny, drugi – intelektualny. Ten emocjonalny ma ogromniasty pomnik, ten drugi ma małą uliczkę za murem płockiego więzienia (co oddaje powszechną opinię o emocjonalności w poezji). Ale jednak mamy ich dwóch i w końcu obaj są uszanowani. Co prowadzi do wniosku, że należy uwolnić poezję od obowiązku, że musi być jakaś.

DP: Tak więc absolutnie nie myśleć o poezji stereotypowo. Nie mieć o niej wyobrażeń ani oczekiwań?
MW: Każda poezja wybitna, zaczynała się od tego, że uwolniła się od wyobrażeń o sobie. Np. „Ballady i romanse” Mickiewicza. Wokół klasycyzm, aż tu nagle – pisanie o jakichś rusałkach.

DP: Pytanie, co poeta miał na myśli jest faux pas?
MW: To już zależy od polonisty. Jeżeli nauczyciel literatury będzie otwarty, to zmieści w ramach zajęć i próbę wejścia w głowę autora, i próbę innej interpretacji. Jak napisał znakomity Andrzej Sosnowski, „wiersz wychodzi z domu i nigdy nie wraca”. Czyli staje się własnością czytelników i interpretatorów, a nie autorów. I to, co autor ma na myśli, przestaje być najważniejsze.

DP: Ewa Lipska powiedziała, że każde miasto ma poetów, nie tylko Kraków. A ja pytam, czy ta droga tych, co nie są z Krakowa jest dłuższa, zanim wypłyną na szerokie wody?
MW: Są dwa rodzaje szerokich wód. Jedne to bycie poetą popularnym. Drugie to bycie poetą współczesnym, czyli takim, który bierze się za barki ze współczesną polszczyzną i rzeczywistością. Można być poetą rozpoznawalnym, ale niekoniecznie współczesnym, w sensie trzymania ręki na pulsie języka i świata.

DP: Którzy poeci zostali w pana odczuciu przeoczeni, niedocenieni?
MW: Przeceniamy kategorię niedocenienia. Hölderlin tworzył w totalnej samotności, a dziś jest uznany za jednego z największych poetów niemieckich. Stoją ramię w ramię z Goethem: jeden przeoczony i drugi – ówczesny celebryta. Albo nasz przykład, Przerwa-Tetmajer: za życia był gwiazdą, a dziś przy wielu jego młodopolskich wierszach nie wiemy, śmiać się, czy płakać. Pytanie: lepiej być Przerwą-Tetmajerem czy np. Białoszewskim, który przez lata był w cieniu Miłosza, Herberta? Ale jeśli porozmawiać z poetami z mojego pokolenia, to okazuje się, że liczy się Miron.

DP: W pana wierszach jest wiele odniesień do kultury wysokiej i do popkultury. Czy stosowne jest dzielić kulturę na wysoką i niską?
MW: Będziemy dzielić, dopóki będą rozmaite miejsca odbioru kultury. Mamy „Warszawską Jesień” i mamy stadiony, gdzie się śpiewa pieśni kibiców. Ale możemy wyobrazić sobie klasycznego skrzypka, który nagrywa hymny kibicowskie z różnych krajów. Nigel Kennedy grał z zespołem klezmerskim. Maja Kleszcz ze swoim Incarnations nagrała folkowo-jazzową wersję „Daj mi tę noc” zespołu Bolter. Nie da się dzielić przy takiej płynności granic między kulturami.

DP: Zauważyłam, że boimy się wyrażać swoją opinię, kiedy coś nam się podoba lub nie. Czekamy na opinie autorytetów. Wynika to z braku wiedzy, gustu, braku oczekiwań, własnego zdania? Brak nam argumentów? Dlaczego tak się dzieje?
MW: To wynika ze wszystkiego, o czym pani powiedziała. I jest normalne. Kiedy mam problem z literaturą, to z grubsza wiem, jak sobie radzić. Ale kiedy staję np. przed współczesnym malarstwem czy rzeźbą, to wtedy wspieram się elementarzem, autorytetami. Począwszy od cytowanych w Wikipedii, a skończywszy na tych z bardziej wykwalifikowanych źródeł.

DP: Nie jest wstydem czegoś nie wiedzieć?
MW: Jest wręcz obowiązkiem czegoś nie wiedzieć. Jest obowiązkiem sokratejskim wiedzieć, że się nie wie. Podobno ostatnią osobą, która wszystko przeczytała, był Leibniz. Po nim narobiło się tego tak dużo, że nikt nie dałby rady.

DP: Przekłada pan tę poezję na inny język?
MW: Przekładam z angielskiego na polski. Trochę bez ładu i składu: a to cykl sonetów Edny St. Vincent Millay, a to felietony Philipa Larkina o muzyce. Znałem zakres zainteresowań muzycznych Larkina i wyczuwałem – co w tym przypadku ważne – pewien tembr, styl. Larkin potrafi być wnikliwy, zatroskany, czuły a jednocześnie ironiczny, kpiący i przewrotny. To, co znamy z jego wierszy, pojawia się również w felietonach. Aa, no i … Philip Larkin był bibliotekarzem.

DP: Ma pan wśród przyjaciół poetów?
MW: Marta Podgórnik, Basia Klicka, Jacek Dehnel, Miłosz Biedrzycki, Adam Wiedemann. Debiutujący przed laty w Płocku, świetnym fortepianistycznym tomem, Marek Baczewski. To przyjaźnie wieloletnie, choć widujemy się rzadko. Częściej spotykamy się w książkach. Własnych – czytanych nawzajem, albo tych samych – czytanych równolegle.

DP: Kiedy przychodzi pomysł, słowo, od którego chce się zacząć wiersz?
MW: W moim przypadku tym synapsom mózgu, które odpowiadają za pisanie, sprzyja kołysanie autobusu. Permanentnie czynią to autobusy komunikacji miejskiej.

DP: Zapisuje pan te myśli na karteczkach, na pudełkach od zapałek?
MW: Kiedyś zapisywałem. Ostatnio rzadko zapisuję wiersz, którego wcześniej nie mam pomyślanego. Większość tekstów tak długo obracam w myślach, aż one same „zrobią się” w głowie.

DP: Ma pan klucz doboru wydawcy?
MW: Najczęstszym kluczem doboru był przypadek. Debiutowałem „Srebrnym ołówkiem” w Płocku, ponieważ tu się wychowałem. Natomiast spośród innych moich wydawnictw, każde ma inne zalety, Wydawnictwo Literackie jest najbardziej prestiżowe, Instytut Mikołowski najbardziej literacko bezkompromisowy (duch Wojaczka), poznański WBPiCAK najbardziej troskliwy.

DP: A co ze środowiskiem literackim w Płocku? Czy istnieje awangarda, bohema artystyczna?
MW:Ostatnim płockim awangardzistą pełną gębą był Stefan Themerson. To było dawno. A cóż potem? Książka „Tautoland” Zbyszka Atemborskiego to zacna próba ruszenia z posad bryły języka, pójścia wierszem krok do przodu. Ciekawie arche-awangardowe bywają wiersze Andrzeja Dorobka, bo on sięga do nowatorskich idei, ale takich sprzed stulecia. Przez moment zaświeciła rozpaczna gwiazda Rafała Jarzębowskiego, mocny flesz na tle szarego marazmu. No i jest Marek Grala, który ma ten dar, że choć we własnych wierszach jest poetycko dość zachowawczy, to jego bystre oko (niczym Pan Kleks potrafi je wysłać hen daleko) i otwarty umysł sprowadziły do Płocka kilku pomodernistycznych spadochroniarzy, jak Baczewski, Roman Honet, Konrad Chmielecki. Oni wykonali tu swoją misję, wydali tom czy arkusz, i zniknęli cichociemnie. Inna sprawa to bohema. Czyli spijanie tego nektaru, który awangardziści uzbierali. Są stroje, kapelusze, czasem jakiś eksces alkoholowy, czasem skandal seksualny. Można rzec, że bohema trzyma się w Płocku mocniej niż awangarda.

DP: Myślał pan o pisaniu esejów, opowiadań?
MW: Kiedyś miałem ochotę napisać kilka opowiadań związanych z Płockiem i okolicami. Ale okazało się, że Czarek Dzięcielski robi zdjęcia Płocka i Wisły, do których pasują moje wiersze. Tak powstała „Ulica szczupacza”. I nie było już potrzeby pisać opowiadań.

DP: Odmawia pan czasem napisania recenzji?
MW: Zawsze, jeżeli książka do mnie nie trafia (bo mogę nie chwytać jest sensu) albo nie przekonuje. Uważam, że jest zbyt mało recenzji dobrej literatury, by tracić czas na pisanie o złej. Wielu krytyków myśli inaczej: że trzeba nieść kaganek, ujawniać literacką słabiznę. Też racja.

DP: Powtarzalność, przewidywalność przeszkadza w sztuce?
MW: Żyjemy w czasach dominacji marki. Jeśli kupujemy telewizor Sony, to nie po to, żeby nas zaskoczył, ale żeby spełnił oczekiwania. Podobnie w świecie autorów, przede wszystkim prozaików. Kiedy prozaik X wydaje książkę, mamy gwarancje, że napisze o niej gazeta Y. Ludzie czytający poezję też często szukają powtarzalności. Chcą, by wiersz potwierdzał to, co myślą o poecie czy o świecie. A więc – dystrybucji literatury to pomaga. Ale sama literatura woli zaskoczenia.

DP: Podobnie jest z muzyką, z muzykami, którzy potrafią z płyty na płytę zaskakiwać np.: Lao Che.
MW: Zgoda, każda ich płyta jest inna. Jak rozpoczęcie nowego rozdziału. Ale chyba najbardziej fundamentalnym przekładem jest zespól The Beatles. Od  „Rubber Soul” każda płyta jest olśniewająco odmienna. Na podwójnego albumie zwanym Białym każda piosenka sprawia wrażenie, że została nagrana jakby przez inny zespół, rozmaitość aranżacyjna jest fenomenalna.

DP: Jakiej muzyki lubi pan słuchać?
MW: Chyba każdej. Mam wąskie korytarze w muzyce, którymi zaszedłem trochę dalej. Kiedyś słuchałem sporo muzyki dawnej, kiedy indziej była muzyka rockowa z lat 60 i 70. (ale raczej takie dziwne zespoły, a nie klasyka spod znaku Deep Puprple czy Led Zeppelin). Przez pewien czas zbierałem stare płyty analogowe. Potem je rozdałem przyjaciołom, bo kupili sobie fajne gramofony.

DP: Na koniec nawiążę do rozmowy z Adamem Zagajewskim dla Gazety Wyborczej z 20 kwietnia tego roku i o podpisanym przez literatów, wśród których był również pan, liście do ministra kultury w sprawie odwołania Grzegorza Gaudena, dyrektora Instytutu Książki. Co da list w tej sprawie, wyrażający niezgodę wobec decyzji ministerstwa?
MW: Tu nie chodzi o skuteczność. Milczeć byłoby po prostu niepatriotycznie. Grzegorz Gauden zrobił dla kultury polskiej mnóstwo znakomitej roboty, takiej administracyjnej, niewdzięcznej, absolutnie pokornej. Różnego rodzaju projekty czy działania pod jego egidą wzmocniły literaturę, a to jest akurat moje podwórko. Więc my się odzywamy, występując jako ludzie zatroskani kulturą polską, ale i Polską w ogóle.

DP. Bardzo serdecznie dziękujemy za rozmowę.

Z Maciejem Woźniakiem rozmawiała Renata Jaskulska.

Fot. G.Szubstarska.

MW (fot. G. Szubstarska)