– Z żalem informujemy, że dziś, 20 października, o godz. 14.00 na warszawskich Powązkach, pożegnamy naszą koleżankę Panią Jadwigę Bogusz – znakomitą aktorkę, skromną, zawsze uśmiechniętą, kochającą ludzi i Teatr – czytamy smutną wiadomość, która nadeszła z płockiego Teatru Dramatycznego im. Jerzego Szaniawskiego.
– Nigdy, nawet po ciężkiej operacji, nie słyszałem z Jej ust słowa skargi, wykłócania się o rolę. Zupełnie przypadkowo dowiedziałem się, że Jagoda uprawiała spadochroniarstwo! Nie obnosiła się z tym, zagadnięta skwitowała to jednym zdaniem, okraszonym tym swoim uśmiechem – wspomina Jadwigę Bogusz, Marek Mokrowiecki – dyrektor płockiego Teatru.
Wiodła aktorskie życie związane z teatrami: we Wrocławiu, Gnieźnie, Elblągu, Koszalinie (trzykrotnie)… i wreszcie Płocku. Dwanaście przeprowadzek. Była aktorką płockiego teatru od 1985 roku. Kiedy odeszła na emeryturę zagrała jeszcze wiele ról, m.in.: Dozorczynię więzienną w „13 XII” Grażyny Przybylskiej-Wendt.
Ostatnie lata spędziła w Domu Aktora w Skolimowie. Jagoda – jak nazywali ją bliscy i dalsi znajomi – ma w swoim dorobku wiele znaczących ról, m.in.: Fiokła Iwanowa w „Ożenku” Gogola, tytułową rolę w „Wścieklicy” Witkacego… Ale najpiękniej jej talent rozkwitł w roli Matki w „Balladynie” Słowackiego w reżyserii Andrzeja Waldena. To nie była rola, to była kreacja. Walentyna Rakiel-Czernecka pisała o aktorce w recenzji w „Kurierze Mazowieckim”: Niekwestionowaną heroiną, główną postacią wieczoru była Matka Wdowa. Kreująca rolę Jadwiga Bogusz wykazała ogromną sprawność zawodową. Bo trzeba takową posiadać, aby to, co napisał poeta powiedzieć w sposób naturalny i prawdziwy, jednocześnie zachowując wiersz. (…) Ale Matki nie tylko się słucha. Matka wzrusza, wstrząsa swoim autentycznym przezywaniem. Jest to przykład roli rozwijanej, budowanej w każdym pojawieniem się na scenie. (…)
Szczególnie przekonywująco brzmią w wykonaniu aktorki sceny tragiczne, po których zasłużenie rozlegają się brawa. To wielka rola, godna pierwszych scen. (…) Dzieląc się wrażeniami z premiery aktorka wyznała, że…- Widownia była wspaniała. Czułam jej oddech i więź, jaka zrodziła się między nami, że mam dla kogo grać. Zdawało mi się, że miałam aureolę wokół głowy, jakieś pole magnetyczne wokół siebie. To było cudowne. Właśnie to uczucie, że rola się podoba, jest największą satysfakcją dla aktora – powiedziała po spektaklu Jadwiga Bogusz.
– Jagódko, żegnamy Cię, dziękując za Twoje role, za przyjaźń, za to, że byłaś wśród nas. Teraz, kiedy odeszła, żal… Przecież mogła, powinna więcej grać – żegna płocką aktorkę Marek Mokrowiecki
Fragmenty wywiadu, jakiego Jadwiga Bogusz udzieliła dziennikarce Radia BOSS Walentynie Rakiel-Czarneckiej:
– Co to znaczy być aktorem?
– Być sobą – zdobyć wykształcenie, warsztat aktorski. I poprzez lata gromadzić wiedzę – aktor musi być bystrym obserwatorem życia, dużo czytać, oglądać filmy, przedstawienia, poznawać głębię i wartości człowieka. Na premierze „Balladyny” czułam się jakbym miała aureolę wokół siebie, to, co mówiłam – wracało z bagażem siedzących na widowni ludzi. I wtedy starałam się jeszcze więcej. Są to jakieś magnetyczne siły, łączące obie strony…
– Kim był pani mąż, Jerzy Fitio?
– Też aktor, charakterystyczny, Lwowianin. Wspaniały aktor i jak mówią lwowiacy – wspaniały pojedynczy człowiek. To znaczy taki bardzo serdeczny, kochał ludzi, Nasz dom był zawsze otwarty. Mieliśmy 17 lat wspaniałej wspólnej drogi. Mimo, że oboje byliśmy aktorami, bardzo zgadzaliśmy się. Miałam z Jerzym pogodne i wesołe życie.
– Jaką drogę musi przejść człowiek, żeby spełnić się w zawodzie aktora? Panią życie nie rozpieszczało. Dzieciństwo w obozie niemieckim…
– Jestem dzieckiem wojny, miałam pięć lat, kiedy nas wywieźli Pamiętam jak Baden-Baden się paliło, ta straszna łuna pozostała w pamięci. Pamiętam, jak nam Niemcy pełny kocioł grochówy do szkoły przywieźli, a my z menażkami w kolejce po zupę… Biegaliśmy do fabryki po cukierki. Bitte bom, bom, prosiliśmy. Wróciłam do kraju w stanie ciężkiego wycieczenia organizmu. W Otwocki przez cały rok dochodziłam do zdrowia, potem mama właśnie, w Królewskich Brzezinach kupiła kozę i poiła mnie mlekiem. Po śmierci ojca rodzina, żeby pomóc mamie zabrała nas – całą trójkę do Elbląga. Mamę widywaliśmy tylko w święta.
– Jak to się stało, że została Pani aktorką?
– To się urodziło jeszcze w gimnazjum, gdzie mieliśmy kółko dramatyczne, później mieliśmy konkursy recytatorskie i pierwszy egzamin do szkoły teatralnej, który oblałam. Zdałam za drugim razem. Po dwóch latach musiałam odejść ze szkoły i zdałam do Pantomimy Henryka Tomaszewskiego. A zachęciła mnie do tego moja nauczycielka tańca, Janina Mieczyńska (to ona wszczepiła mi miłość do tańca). Pantomima ciągle jeździła na tournee zagraniczne, musiałam czekać Az dwa lata. Zaangażowałam się do teatru w Gnieźnie.
– Nielicznym aktorom udaje się zostać gwiazdą, zwykle muszą długo czekać na wspaniałą rolę, jak np. pani na Matkę. Jak radzi pani sobie z tym czekaniem?
– Jestem do dyspozycji, ciągle pracuję rzetelnie i czekam, mam dużo cierpliwości i pokory w sobie. Ważne też, żeby być wiernym sobie – nie rzucać się, nie błagać. Każdy ma swoja drogę życiową, urodził się pod daną gwiazdą. A kariera to los szczęścia i dzieło przypadku. Lubię grac i kocham swoja pracę – to jest wielkie szczęście robić to, co się lubi. Są ludzie, którzy ciągle szukają, zmieniają i ciągle są nieszczęśliwi. Ja wybrałam ten zawód i nie żałuję.
Fot. uzdrowiskociechocinek.pl