Pierwsze, zachodnie i oryginalne płyty rockowe kupiłem w osiemdziesiątym piątym. Wtedy można było je dostać za dolce w peweksie, albo za złotówki na pchlim targu. W peweksie był kiepski wybór, zostawał więc pchli targ. Kramy z „mydłem i powidłem” przyjeżdżały do Płocka rzadko, dwa razy w roku. Z parkingu pod teatrem eksmitowano samochody i rozpoczynał się festiwal konsumpcji dóbr nieosiągalnych w sklepach. Trwał zwykle trzy, cztery dni.
Wypatrzyłem wtedy dwie płyty: „Sierżanta Pieprza” Bitelsów i „Brothers in Arms” Dire Straits. Szkopuł w tym, że obie kosztowały równowartość miesięcznej wypłaty mojej mamy. Na szczęście za komuny ludzie nie mieli na co wydawać (bo ile octu można kupić?) i po kilku godzinach próśb dostałem te pieniądze. Pozostawał jeszcze problem przewiezienia płyt z Płocka do Radzanowa. W pekaesach ludzie jeździli upchani jak śledzie w beczce. Okładki albumów były tak piękne, że przez całą drogę trzymałem je nad głową.
„Orkiestra Klubu Samotnych Serc Sierżanta Pieprza” jest starsza ode mnie o dwa lata. Wczoraj obchodziliśmy pięćdziesiątą rocznicę narodzin tej płyty. „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” zmienił życie nie tylko moje, ale i milionów ludzi na całym świecie.
Dzieci sierżanta Pieprza
Chyba nie przesadzę pisząc, że prawie wszyscy jesteśmy dziećmi tego albumu, a dokładniej – ery, w której powstał. „Sgt. Pepper” jest kwintesencją psychodelii, wolnej miłości i nowych wartości głoszonych przez młodych ludzi pod koniec lat 60-tych – jakże odmiennych od wartości ich rodziców. Kontrkultura nie wykraczała wówczas poza układ nerwowy miast i kampusów studenckich. „Sgt. Pepper” wystrzelił ją w świat, rozpoczynając rewolucję społeczną. Trzy tygodnie później The Beatles byli największą atrakcją pierwszej, satelitarnej transmisji telewizyjnej. „All You Need Is Love” obejrzało 350 milionów ludzi.
Jedno małżeństwo, praca w tym samy miejscu przez całe życie i inne elementy odchodzącej w przeszłość kultury i polityki słabły z miesiąca na miesiąc. Lewicowa rewolucja roku 1968 doprowadziła do wyzwolenia umysłów i przewartościowania systemów społecznych – wszystko to miało dość optymistyczną przyszłość.
Dwa lata po wydaniu płyty absolwentka Wellesley College – bostońskiej uczelni wyłącznie dla kobiet, propagującej idee feministyczne – powiedziała: „Konsumpcjonizm, praca w korporacjach, fatalne uniwersytety, nie są dla nas sposobem na życie. Chcemy żyć szybko, ekstatycznie i nowocześnie. Oczekujemy od wszystkich instytucji, uczelni i kościołów wyjścia naprzeciw naszym oczekiwaniom.” Dziewczyna nazywała się Hillary Rodham. Jej życie doskonale pokazuje dokąd doprowadziły nas lata 60-te. Dziś już nie jest hipiską. Jako Hillary Clinton, wraz z mężem Billem – późniejszym prezydentem USA, budowała kulturę yuppies.
Krytyk muzyczny Charles Shaar Murray powiedział, że różnica między hipisami a yuppies wcale nie jest duża. Co prawda yuppies – w odróżnieniu od hipisów – nie żywią niechęci do wartości korporacyjnych, ale jednocześnie żyją po hipisowsku – „szybko” i „ekstatycznie”. Jeśli dodać do tego ich niechęć do ograniczeń stawianych przez staromodne państwa narodowe, to mamy pełen obraz dziedzictwa pierwszych słuchaczy płyty „Sgt. Pepper”.
Po zachłyśnięciu się ideami hipisowskimi przyszedł czas na kontrreakcję. Jej symbolem były rządy Margaret Thatcher i Ronalda Reagana. Przesiąknięcie ideami wolności było jednak tak wielkie, że wkrótce znowu odwrócono się od konserwatyzmu. Do władzy doszło pokolenie lat 60-tych. Nowy establishment reprezentowali Bill Clinton i Tony Blair. „Jestem współczesnym człowiekiem generacji rock’n’rolla. The Beatles i kolorowy telewizor to symbole mojego pokolenia” – powiedział Tony Blair. A Bill Clinton kończył swoje wiece wyborcze, grając na saksofonie z zespołem Fleetwood Mac.
Świat bez sierżanta Pieprza
A jak jest dzisiaj? „Jeśli uważasz się za obywatela świata, jesteś niczyim obywatelem” – powiedziała niedawno Theresa May, premier Wielkiej Brytanii. Izolacjonizm narodów, społeczeństw, idei politycznych i przewartościowania z lat 2015-2017 dowodzą, że wartości kontrkultury końca lat 60-tych spychane są w przepaść. Rewolucja obyczajowa przegrywa z facetami, którzy „nigdy nie zmieniali pieluch swoim dzieciom i nie wyobrażają sobie w pełni partnerskiego związku ze swoimi żonami” – tak celnej autocharakterystyki dokonał sam Donald Trump.
Patrząc na dokonania Trumpa, Le Pen, May, Orbana i Kaczyńskiego łatwo można wyobrazić sobie ponury świat bez „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”. Oni chyba nigdy nie słuchali tej płyty. Credo najważniejszego albumu w historii rocka stało się ofiarą kontrrewolucji. Dzieci „Sierżanta Pieprza” nie tracą jednak nadziei. Pocieszają się, że Zachód da się przewietrzyć – być może znowu za sprawą The Beatles. Argumentują to dość obrazowo – „Sgt, Pepper” odcisnął w ludziach takie piętno, że gdziekolwiek będziesz, nigdy nie będziesz zbyt daleko od zapachu marihuany.
Robert Majewski.
Fot. www.amazon.com.