Michał Kamil Zawadzki – rodowity płocczanin od lat romansujący ze stolicą. Pianista, akompaniator, nauczyciel przedmiotów teoretycznych, wykładowca akademicki, kompozytor piosenek, okazjonalnie aranżer i recenzent muzyczny.
Bywa połączeniem szperacza i stratega – wynajduje mało znane lub zapomniane utwory, by następnie dopasować je do znanych sobie wykonawców. Lubi twórcze, odważne i oryginalne podejście do interpretacji. Każdy pobyt na scenie to dla niego małe misterium, podczas którego stara się dać z siebie możliwie najwięcej, a swym zachowaniem i grą odcisnąć swoiste piętno na każdym z wykonywanych utworów. Wciąż pracuje nad swoim własnym, rozpoznawalnym stylem.
Dziennik Płocki: Muzyka to twój sposób na życie?
Michał Zawadzki: Nigdy nie myślałem o muzyce jako o sposobie na życie. Nie lubię się stresować. Zawsze twierdziłem, że jestem z zawodu nauczycielem, a muzykiem dopiero „na co najmniej drugim miejscu” i do tego tylko „hobbistycznie”. To trochę taki rodzaj usprawiedliwienia, niemniej pozwala mi zachować odpowiedni dystans, pomaga w zdrowy sposób ułożyć priorytety. Nie muszę ścigać się ze sobą, robić z muzyki bezdusznego narzędzia, które da mi niezbędne do przeżycia pieniądze. To z kolei minimalizuje ryzyko obniżania jakości i skutecznie oddala mnie od zostania taśmowym rzemieślnikiem. Lepiej mi się żyje, gdy muzyka stanowi taki przyjemny dodatek, pewien rodzaj luksusu.
DP: Czym jest dla ciebie muzyka?
MZ: Jest naturalnym środowiskiem, do którego trafiłem jako dziecko za sprawą mojej Mamy. To ona posłała mnie do szkoły muzycznej, co wcale nie było takie oczywiste. Nie mam żadnych muzycznych korzeni. Dzięki ukończonej muzycznej podstawówce i szkole średniej – ale także dzięki dość otwartej głowie i ogólnej ciekawości świata – uzyskałem pewien szczególny rodzaj tolerancji na dźwięki. Zawsze interesowałem się różnymi gatunkami muzycznymi i dlatego dziś, nawet jeśli nie lubię danej muzyki, to nigdy jej nie skreślam.
Staram się raczej w jakikolwiek sposób zbliżyć, zaadaptować do niej cały swój organizm, wejść w jej materię. Cały czas warto mieć na względzie, że poczucie własnej estetyki to nie wszystko. Paradoksalnie dzisiejsza dostępność muzyki w internecie (chociażby w serwisach streamingowych) jest tak ogromna, że bardzo ten proces komplikuje. Tak naprawdę trochę nie chce nam się szukać, a często też nie potrafimy słuchać. Ale cóż – cierpliwość jest cnotą wybrańców. Są wykwintne, smaczne kanapki i szybkie hamburgery. Dla wielu ludzi muzyka spełnia właściwie tylko funkcję towarzyszącą lub użytkową i przecież nie mogę się za to na nich obrażać.
DP: Od początku wiedziałeś, że chcesz komponować?
MZ: Nie jestem kompozytorem, ponieważ nie komponuję muzyki np. symfonicznej czy kameralnej. Piszę sobie czasem jakieś piosenki poetyckie przy fortepianie, i tyle. Może kiedyś zrobię coś w tamtym kierunku. Dotychczas poczyniłem w swym życiu drobne aranżacje więc pisuję o sobie „okazjonalnie – aranżer”.
DP: Przygoda pisania piosenek miała gdzieś jednak swój początek. Gdzie?
MZ: Wszystko zaczęło się od tekstów Karoliny Słyk (absolwentka wiedzy o teatrze Warszawskiej Akademii Teatralnej, copyrighterka i scenarzystka – przyp. red). Poznałem ją w Pracowni Literackiej Płockiego Ośrodka Kultury i Sztuki. Takim sposobem wpadły mi w ręce jej teksty i zacząłem pisać swoje pierwsze piosenki, które zdarzało nam się potem razem wykonywać. Zawsze powtarzałem, że przede wszystkim jej zawdzięczam głębsze zainteresowanie się piosenką poetycką, literacką, a później piosenką autorską i aktorską, czyli generalnie tzw. „piosenką artystyczną”, czy „piosenką z tekstem” – jak bywa przewrotnie określana.
DP: Obecnie współpracujesz z jednym z młodych krakowskich aktorów i dwiema wokalistkami.
MZ: Tym młodym aktorem jest (prawie już) absolwent krakowskiej PWST Mateusz Bieryt. Wykonujemy w duecie recital „Od B do Z, czyli subiektywny elementarz piosenki”. To projekt muzyczno-aktorski, który składa się wyłącznie z cudzych piosenek, wykonywanych w naszych – myślę, że dość przebojowych i indywidualnych – aranżacjach. Ot, taki nasz prywatny elementarz piosenki, w którym pojawić się obok siebie mają szansę tacy wykonawcy jak Zaucha, Grechuta, Ciechowski, Kofta, Osiecka, Brel, Nougaro, Kurtycz, Lubomski, Starsi Panowie, zespół Klan. Recital wykonywaliśmy już w kilku miejscach w Polsce i wszędzie zbieraliśmy pozytywne opinie.
Drugą osobą, z którą obecnie współpracuję, jest Agata Grześkiewicz (absolwentka dietetyki i prawa kanonicznego na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim), wyborna wokalistka i wielbicielka piosenek z przekazem. Z Agatą gramy przede wszystkim „Pejzaże moje” – recital moich kompozycji do tekstów żyjących autorów współczesnych (wyjątkiem jest jeden utwór do tekstu Jonasza Kofty) oraz recital wokalno-aktorski „Sama sobie napiszę tę rolę” – swego rodzaju przewodnik po zakamarkach kobiecej duszy, „pisany” zarówno z perspektywy kobiecej (m.in. A. Osiecka, A. Achmatowa, M. Czapińska, A. Kitschman), jak i męskiej (m.in. W. Młynarski, B. Maj, J. Kaczmarski, W. Dymny, W. Shakespeare).
Od prawie półtora roku jestem także pianistą w zespole pieśniarki Joanny Lewandowskiej, z którą obecnie koncertujemy promując jej czwarty album „Mężczyźni mojego życia – Marek G. z Krakowa”.
DP: Jak dobierasz ludzi do swoich projektów?
MZ: Znajomość z osobami, z którymi obecnie współpracuję, zawdzięczam spotkaniom na Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie. Tam nasze drogi skrzyżowały się po raz pierwszy. Jednak, od spotkania na festiwalu do zrealizowania wspólnego koncertu często musiało upłynąć wiele miesięcy, a czasem lat. Natomiast z Joanną Lewandowską połączył nas „bIDOL”, czyli cykl istniejący krótko w stołecznym Służewskim Domu Kultury, w ramach którego Joanna wraz z kompozytorem Jerzym Satanowskim, prezentowali młode, utalentowane osoby, laureatów rozmaitych festiwali piosenki. Dużo zawdzięczam też corocznym przesłuchaniom do Konkursu „Pamiętajmy o Osieckiej”, gdzie poznałem ludzi, którzy znaczyli nowe punkty na mojej zawodowej ścieżce.
DP: Jesteś również kierownikiem muzycznym Ogólnopolskiego Przeglądu Młodych Wokalistów „Debiuty” we Wrocławiu.
MZ: Tak, jeżdżę do Wrocławia od pięciu lat, zawsze na początku czerwca. Akompaniuję grupie młodych wokalistów w ramach warsztatów i koncertu, przy którym mam przyjemność współpracować z Jerzym Satanowskim oraz doskonałymi muzykami wrocławskimi. Dotychczas warsztaty gościły wiele znakomitości polskiej sceny muzycznej, m.in. Renatę Przemyk, Zbyszka Zamachowskiego, Magdę Kumorek, Marcina Przybylskiego, czy Stanisławę Celińską.
DP: Czy zdarzyło ci się samemu pisać teksty?
MZ: W życiu napisałem tylko dwa teksty piosenek i właściwie nic z nimi nie zrobiłem. Nie czuję, że umiem to robić, więc tego nie robię – taka drobna sugestia dla niektórych „autorów”. Kiedyś pisywałem „wiersze”, ale to były czasy szkolne – jak wiadomo, młodość ma swoje prawa. Nie ma jednak tego złego …, bo dzięki nim poznałem poetę, redaktora i animatora kultury Marka Gralę z Płockiego Ośrodka Kultury i Sztuki, z którym utrzymuję kontakt do dziś. Cóż, wpierw sporo trzeba przeczytać, by napisać jeden swój krótki tekst. A ja do książek nigdy się specjalnie nie garnąłem – szczególnie tych grubszych.
DP: Czy masz swój zespół?
MZ: Obecnie nie mam swojego zespołu. Jeśli grywam w większym składzie, to tylko „użytkowo” – np. w trio z basem i perkusją, w ramach wrocławskiego Ogólnopolskiego Przeglądu Młodych Wokalistów „Debiuty”. Z Joanną Lewandowską gramy również w różnych składach personalnych, w trio lub w kwartecie. Od dziewięciu lat współpracuję także z Płocką Orkiestrą Symfoniczną i mam za sobą wiele koncertów w bardzo różnych stylistykach muzycznych.
DP: Dlaczego nie ma jeszcze płyty z Twoimi piosenkami?
MZ: Odpowiedzi może być wiele. Ponieważ ta płyta nie jest światu potrzebna. Ponieważ nie chce mi się za to zabrać. Ponieważ nie lubię nagrywać. Ponieważ – jak to ja – mam ciągle szereg wątpliwości, a do tego jestem leniwy i sceptyczny.
DP: Załóżmy, że płyta jest potrzebna światu …
MZ: Jeśli cokolwiek nagram, najpierw będzie to zapewne wersja demo recitalu „Pejzaże moje” z Agatą Grześkiewicz. Agata pojawiła się już dwukrotnie na składankach z serii „Empik prezentuje dobre piosenki”, wkrótce nastąpi to po raz trzeci. We wrześniu ubiegłego roku zarejestrowaliśmy w studiu Radia Olsztyn piosenki Grechuty, wraz z Joanną Lewandowską, Sebastianem Wypychem oraz Grzechem Piotrowskim. Ten album jest od jakiegoś czasu dostępny na naszych koncertach i w tzw. dobrych sklepach muzycznych.
DP: W swoim repertuarze masz teksty innych płockich poetów (m.in. M. Grala, M. Woźniak, K. Słyk) Dlaczego? Skąd taki pomysł?
MZ: Wybór tekstów, do których piszę jest rezultatem krzyżowania się kilku tendencji – lokalnego patriotyzmu, mojej duszy poszukiwacza oraz chęci znalezienia czegoś oryginalnego, niewyeksploatowanego. To najbardziej naturalna droga – sam pochodzę z Płocka, więc jestem zainteresowany twórczością autorów lokalnych. Maćka Woźniaka również poznałem w Płockim Ośrodku Kultury i Sztuki. Podarował mi kilka swoich tekstów „piosenkowych”. Dotychczas napisałem jeden utwór do jego wiersza „Głód” z tomu „Iluzjon”. Co do Marka Grali, to pozwoliłem sobie wykorzystać jego piękny tekst „Nasze usta”, a w swej teczce mam jeszcze dwa inne pomysły. Nie mogę także zapomnieć o Stefanie Themersonie, do którego wierszy muzykę pisywałem już parę lat temu. Te piosenki jeszcze czekają na swój czas, wykonawców, odpowiedni kontekst.
DP: Masz za sobą krótką współpracę z Mirosławem Czyżykiewiczem (polski pieśniarz, poeta, kompozytor, przedstawiciel nurtu polskiej poezji śpiewanej przyp. red).
MZ: To był czas, gdy odezwała się we mnie dusza młodego zapaleńca. Zawsze bardzo ceniłem Mirka. Po tej współpracy swego czasu wiele się spodziewałem; musiałem się do niej sporo samodzielnie przygotowywać. Niestety, z powodu skomplikowanych relacji personalnych musiała się zakończyć po dwóch wspólnych koncertach, co trochę przeżyłem… Nadal jednak śledzę na bieżąco twórczość Mirka, choć nie „szarpie” mną tak, jak kiedyś.
DP: Jaka jest twoja publiczność, która przychodzi na koncerty?
MZ: Trudno mówić, że mam jakąś swoją publiczność. Jeżeli już, to ta publiczność jest „nasza”, jako że przeważnie współistnieję na scenie z osobą śpiewającą. Opis może być tu dość uniwersalny – myślę, że są to ludzie spragnieni kontaktu z żywą muzyką, wykonywaną z autentyzmem, pasją i emocją, w kameralnej, a czasem wręcz intymnej atmosferze, bez zbędnego zagrywania się, czy pustego popisywania, za to z szacunkiem, szczerością, finezją i humorem, w sposób przebojowy i komunikatywny.
DP: Na co dzień nie usłyszymy jej w radiu?
MZ: Jeśli będzie płyta, to pewnie coś się pojawi… Jednak utwory wykonywane przeze mnie wraz z moimi znamienitymi przyjaciółmi, nie należą do tych, które muszą przejmować się słupkami sprzedaży i słuchalności. Ta muzyka ma mieć coś do powiedzenia przede wszystkim w wersji na żywo – ma rozbawić, wzruszyć, zburzyć spokój, czy w jakikolwiek inny sposób oddziałać na słuchacza. Dzięki nam ludzie obecni na koncercie przypomną sobie pewne piosenki, być może na powrót się nimi zachwycą albo odkryją nowe, nieznane utwory, co osobiście cieszy mnie najbardziej. Dużą wagę przywiązuję do tego, aby w wyborze piosenek dla Agaty i Mateusza stronić od rzeczy oklepanych. Jestem także otwarty na ich propozycje.
DP: Dużo grasz w Polsce, mniej za to w Płocku.
MZ: Mnie to akurat za bardzo nie dziwi. Może coś się zmieni po tym wywiadzie? „Subiektywny Elementarz Piosenki” jako projekt skupiający recitale z Agatą i Mateuszem ma prężną menadżerkę Basię Serwatkę, która organizuje koncerty, prowadzi facebookowy fanpage, no i jeździ z nami na recitale. Bardzo chciałbym zagrać w Płocku, ale myślę, że zarówno Dom Darmstadt jak i POKiS nie są nami specjalnie zainteresowane. W końcu gramy za pieniądze, a statusu wielkich gwiazd jeszcze się nie doczłapaliśmy i raczej nam to nie grozi – przynajmniej w tym życiu.
DP: Na liście miejsc, w których koncertowałeś jest m.in. Piwnica pod Baranami.
MZ: Piwnica „przytuliła” nas dwukrotnie, podczas dwóch recitali Agaty Grześkiewicz, w kwietniu i czerwcu tego roku. Były nadkomplety publiczności i bisy. Co tu dużo mówić – myślę, że ludzie są spragnieni tamtej „bohemicznej” atmosfery sprzed lat. Być może udało się nam ofiarować im choć namiastkę tamtych czasów, w których – paradoksalnie – jeszcze nie byliśmy w planach rodziców, ale, widać, wypadliśmy wystarczająco wiarygodnie.
DP: Jest w Płocku miejsce na taką scenę? Czy mogłaby być to scena stworzona przez ciebie?
MZ: Płock właściwie nie ma swojego środowiska muzycznego z prawdziwego zdarzenia – to raz. Dwa, że zbudowanie pewnej marki, zbudowanie swojej publiczności to działania długofalowe, wymagające cierpliwości, samozaparcia, odpowiedniej infrastruktury i środków finansowych. Równie dobrze można zapytać, czy w Płocku potrzebny jest klub jazzowy z muzyką na żywo?
DP: A jest?
MZ: Nie, nie jest, i raczej nigdy nie będzie. Włodarzom zawsze łatwiej jest robić pojedyncze koncerty gwiazd i imprezy masowe. W końcu Płock ma kilka markowych, letnich festiwali – z czego bardzo się cieszę. Jednak elitarne koncerciki dla garstki osób nikogo tu na dłuższą metę nie zainteresują.
DP: Kolekcjonujesz płyty?
MZ: Tak, głównie polski współczesny jazz i piosenkę artystyczną, ale powoli od tego odchodzę. Nie mam już miejsca i coraz mniej słucham muzyki z płyt – taka smutna prawda czasu. Chciałbym kiedyś wrócić do winyli. To nośnik, który ma najszlachetniejszą duszę i najpiękniej gra. Mam też mnóstwo muzyki w plikach mp3, zarówno na komputerze, jak i w zbiorach płyt CD. Tej słucham najmniej chętnie, bo ani nie pachnie, ani nie można dotknąć. Trochę jak naga kobieta na ekranie komputera, do tego taka bez twarzy.
DP: Jaka muzyka cię pochłania? Pytam o orientację muzyczną.
MZ: Oprócz tego, o czym wspomniałem wyżej, pochłania mnie generalnie jazz w różnych odmianach, dobrze wyprodukowany, ambitny pop i rock, polski hip-hop w wersji „inteligenckiej” (Łona, ostatnio Taco Hemingway), acid-jazz oraz wszelkie mieszanki jazzu, soulu, funku i disco, muzyka klubowa z gatunku nu-jazzu, loungu, czasem chillout, trip-hop, house i trance, polska muzyka chrześcijańska (np. TGD, Deus Meus, New Life’m) i pewnie jeszcze wiele innych… Właściwie lubię dużo rzeczy, tylko trudno mnie dziś czymś absolutnie zachwycić. Ale to nie bufoniada; raczej konsekwencje mojego stylu życia. Zawsze grało u mnie dużo muzyki i zmysły trochę się stępiły, a wymagania wzrosły.
DP: Jesteś szperaczem, poszukiwaczem dźwięków. Masz jakąś strategię?
MZ: Chodzę do sklepów, łażę między półkami, rozglądam się, zapamiętuję okładki i nazwy, których nie znam, potem czytam prasę muzyczną, słucham radia, szukam w internecie, oglądam czasem coś w telewizji. Bywa też, że pożyczam płyty lub ktoś mi coś poleca. Zazwyczaj poszukuję konkretnej płyty, ale zdarza się, że kupuję zupełnie inną. Czasem chadzam na żywioł, tzn. żywiołowo wydaję pieniądze. Przyznaję, że do dziś nie słyszałem wielu klasycznych, kultowych płyt i to napawa mnie smutkiem i gorzką refleksją. Po prostu często nie mam w sobie motywacji, żeby te braki nadrobić.
DP: Opowiedz o zbliżeniach z muzyką filmową, teatralną.
MZ: Dzięki koordynacji kompozytora muzyki filmowej Pawła Lucewicza (autor muzyki do filmów i seriali, m.in. „Carte Blanche”, „Disco Polo”, „Prokurator”, „Przyjaciółki) miałem okazję uczestniczyć w sesji nagraniowej części utworów do serialu TVP „Bodo”, gdzie, wraz z zespołem znakomitych muzyków, zarejestrowaliśmy kompozycje i aranżacje Piotra Komorowskiego. Natomiast moje dotychczasowe zbliżenia z muzyką teatralną zawdzięczam wspaniałym kolegom, kompozytorom, aranżerom i pianistom, których mogłem zastępować na scenie jako pianista.
Gościłem wielokrotnie na Novej Scenie Teatru Muzycznego ROMA, gdzie przez parę lat grałem w zespole, w kilku spektaklach w reż. Jerzego Satanowskiego, Krzysztofa Jaślara i Łukasza Czuja. Było to możliwe dzięki zaufaniu, jakim obdarzyli mnie kierownicy muzyczni tych przedsięwzięć, Jacek Kita i Marcin Partyka. Od lutego do maja tego roku miałem przyjemność akompaniować na jednym z przedmiotów prowadzonych przez Krzesimira Dębskiego w warszawskiej Akademii Teatralnej, gdzie przygotowywaliśmy ze studentami piosenki z musicalu kompozytora pt. „Rękopis znaleziony w Saragossie”.
DP: Jaka jest rola kobiet w życiu młodego twórcy piosenek? Czy chcą i czy potrafią być muzami?
MZ: Wolałbym za bardzo tego nie sprawdzać. Lepiej oddzielać od siebie pole zawodowe i prywatne. Wolę inspirować się tekstem, a jeśli ma być to kobieta, to raczej nie ta, z którą występuję na jednej scenie. Wówczas można dłużej zachować zdrowie – a ja bywam raczej chorowity…
DP: Bardzo serdecznie dziękujemy za rozmowę.
Rozmawiała Renata Jaskulska.
Fot. Daniel Fabrykiewicz