Największym wrogiem Janusza Radgowskiego na drogach Słowacji – poza narastającym zmęczeniem – jest wiatr, który chwilami wieje mu raz z boku, innym razem prosto w twarz. Na szczęście nasz maratończyk podczas swej wyprawy „Każdy ma swój Mount Everest” może liczyć na wsparcie wielu życzliwych ludzi.
– Cieszę się, spotykając na trasie tak wielu wspaniałych ludzi, którzy mają otwarte serca – mówi Janusz Radgowski. – Swoją miłością i życzliwością rozwalacie system.
Etap 34., który rozpoczął się w miejscowości Senec, a skończył w Hlohovcu, liczył 47 kilometrów. Janusz wystartował spod Hotelu „Zatoka”, w którym spędził noc dzięki wsparciu ambasady RP w Bratysławie. Zapowiadał się ciepły dzień, a temperatura miała sięgać 27 stopni w cieniu. Okazało się jednak, że nasz maratończyk zmagał się nie tyle z temperaturą, co z ostrym, bocznym wiatrem. W Trnavie zatrzymał się pod drzewkiem, które podobno słucha składanych przy nim próśb. A gdy ruszył w dalszą drogę, musiał zmagać się z wiatrem wiejącym mu prosto w twarz. W końcu jednak zdołał dotrzeć do mety etapu.
Kolejny, 35. odcinek, ze startem w Hlohovcu i metą w Beckovie, liczył aż 50 kilometrów. Janusz ruszył na trasę, mając za sobą noc, która upłynęła pod znakiem bólu mięśni. Na szczęście rano prawie wszystko było już w porządku… – Wiatr i tym razem chciał pokazać, że ma coś do powiedzenia, wiejąc prosto w oczy – mówi nasz maratończyk. – Mijając miejscowość za miejscowością, nie chciałem myśleć o bólu, ale przeć do przodu. A widok kwitnącego rzepaku przypominał mi o Polsce, dzięki czemu zapominałem o zmęczeniu.
Przed startem do 51-kilometrowego etapu Beckov-Beluša Janusz Radgowski spotkał się z miejscową młodzieżą, która koniecznie chciała poznać szczegóły jego wyprawy i dowiedzieć się czegoś o Klaudusi Kamińskiej. Kiedy w Trencinie okazało się, że na Słowacji też jest Polonia, były chwile wzruszeń i trudnych do ukrycia emocji. A przed metą – to, co Janusz lubi najbardziej, czyli kolejne spotkanie z grupą kolarzy.