Mój pierwszy raz. Ryszard Wolbach: Parę razy było już blisko [FOTO]

W tym roku mój dzisiejszy rozmówca obchodzi 40-lecie swoich dokonań artystycznych. Jego głos dobrze znają fani zespołów Babsztyl i Harlem. Muzyka dominuje w jego życiu i śmiało można powiedzieć, że wokół niej kręci się świat artysty. Oprócz tego, że gra na gitarze, jest także wokalistą, kompozytorem i autorem tekstów. Obecnie pochłania go projekt „Kolory Nadziei”.

Kiedy poznałam Ryszarda Wolbacha, był na etapie zespołu Harlem. Umówiliśmy się na wywiad w jednej z płockich restauracji. Czekałam na niego ze stertą pytań pod ręką, uzbrojona w długopis i zeszyt. Nie było dyktafonów – tak, tak…były takie czasy, które dziś co niektórym wydają się śmieszne i nie możliwe. Ale na nic się zdały moje przygotowania, bo po prostu zaczęliśmy rozmawiać. Był to mój pierwszy wywiad, który musiałam później „odtworzyć” z głowy, bo podczas rozmowy nie było czasu na notowanie. Wtedy rozmawialiśmy o sukcesach scenicznych i drodze do nich, dziś poprosiłam aby muzyk opowiedział o tym jak to było, kiedy w życiu coś działo się…pierwszy raz.

Worek na kapcie ze wzmacniaczem

Tradycją jest, że pytam o wydarzenia z dzieciństwa. W przypadku pana Ryszarda ciekawi mnie pierwszy dzień w szkole, czy dobrze go pamięta? – Pierwszy raz ujrzałem świat 2 marca w samo południe – zaskakuje mnie odpowiedzią. – Dziecięciem byłem wczesnym, niesłychanie chudym, ale za to stosunkowo długim. Urodziłem się przy pomocy zjednoczonych sił natury oraz biegłych w swej sztuce medyków. Powitałem świat donośnym wrzaskiem co było wyraźnym znakiem, że oto od tej pory w ten sposób będę się komunikował ze światem – śmieje się.

– Mój pierwszy dzień w szkole był zaiste pamiętny. Miało to miejsce w Rzeszowie w Szkole Podstawowej nr 10. Wybrałem się tam wyposażony w gigantyczny tornister i worek na kapcie, który natychmiast stał się zabójczą bronią niezbędną do rozwiązywania wszelkich konfliktów z moimi kolegami. Ponieważ konflikt ten niebezpiecznie eskalował, do szkoły zawezwana została moja mama co miało swój bolesny epilog po powrocie do domu.

Każdy w dzieciństwie czy wczesnej młodości miał swojego idola. A już ktoś tak utalentowany jak Ryszard Wolbach, musiał go mieć na pewno. Nie mogłam zatem o to nie zapytać. – Moim pierwszym idolem był niewątpliwie Tadeusz Nalepa, leader kultowej formacji Breakout. Moi rodzice często uczęszczali na tzw. „fajfy”, czyli potańcówki w jednej z rzeszowskich restauracji, gdzie do tańca przygrywał miejscowy zespół, którego liderem był Tadeusz z refrenistką, a była to Mira Kubasińska – zaczyna swoją opowieść o swoim idolu.

– Ponieważ moi rodzice prowadzili bardzo aktywne życie towarzyskie, te taneczne eskapady kończyły się nierzadko u nas w domu. Bywał tam również Tadeusz, który doczekał raz rana, posypiając w moim łóżeczku – uśmiecha się, przywołując miłe wspomnienia. – A tak poważnie, pamiętam doskonale moment kiedy zespół Breakout, uzbrojony w potężnej mocy białe wzmacniacze gitarowe Marshalla, dał koncert w inowrocławskim kinie „Słońce”. Zrobił on na mnie tak kolosalne wrażenie, że odtąd Tadeusz Nalepa i jego zespół byli moimi idolami na zawsze. Miałem szczęście występować razem z Tadeuszem. Był wielką osobowością i przekazał mi wiele bezcennych informacji na temat muzyki i bluesa w szczególności.

Przerwany koncert 

To już wiemy kto był idolem i wyznacznikiem twórczości Ryszarda Wolbacha. A czy bohater dzisiejszej rozmowy miał prawdziwego przyjaciela, kto nim był i czy tej przyjaźni udało się przetrwać? – Moim największym przyjacielem była niewątpliwie moja mama, Henryka. To ona przeprowadziła mnie bezpiecznie przez meandry mojego, bardzo szczęśliwego dzieciństwa i burzliwej młodości. Ona też wskazała mi wartości, które były i są dla mnie najważniejsze. Była przy mnie w chwilach zwątpień i porażek, ale i w chwilach sukcesów – mówi łagodnym, ciepłym głosem.

40 lat na scenie to dużo czasu. Ale przecież kiedyś musiał być ten pierwszy raz. Proszę o mojego rozmówcę o dokończenie zdania, w którym wspomina swój pierwszy koncert. Zanim dokończyłam wypowiadać pytanie, słyszę śmiech mojego rozmówcy.

– Mój pierwszy koncert dałem stojąc na… lokomotywie. Moja mama była nauczycielką w Technikum kolejowym w Rzeszowie. Ambicją jej było, abym stał się wirtuozem gry na skrzypcach. Tak naprawdę nie miałem do gry na tym instrumencie większych predyspozycji. Na wskutek moich zimowych, forsownych eskapad na łyżwach i sankach w surowym, kontynentalnym klimacie Rzeszowa doznałem wielokrotnych odmrożeń kończyn górnych, co praktycznie dyskwalifikowało mnie jako skrzypka – barwnie opowiada.

– Nie wiedziałem, jak uwolnić się od znienawidzonych przeze mnie lekcji gry na tym skądinąd pięknym instrumencie. Aż nadarzyła się wyjątkowa okazja. Było zwyczajem, że oczekiwałem na mamę na terenie wspomnianego technikum, oglądając z zaciekawieniem remontowane lokomotywy. Wypatrzyli mnie tam uczniowie mamy, którzy domagali się moich wątpliwej jakości popisów muzycznych. Stanąłem więc na jednej z lokomotyw i zacząłem niemiłosiernie rzępolić znany temat „Gdzieżeś to bywał czarny baranie” ku niewypowiedzianej radości licznie zgromadzonej widowni. Na ten moment pojawiła się właśnie moja mama. Pełna wstydu i upokorzenia porwała mnie natychmiast do domu. Zrozumiała, że skrzypka ze mnie nie będzie, a instrument powędrował do komisu – puszcza znacząco oczko z uśmiechem na ustach.

Nie do rozpoznania w sinej dali

Był pierwszy idol, pierwszy koncert, a pierwsza płyta? – Pierwszą moją płytą był czarny winylowy krążek, który nagrałem z zespołem Babsztyl dla Polskich Nagrań. Sprzedał się on w ponad 230 tys., egzemplarzy – odpowiada bez chwili zastanowienia. – Dziś wydaje się to w naszym kraju prawie niemożliwe – dodaje. – Na zdjęciu, które opatrzył autor okładki [Andrzej Pągowski – przyp. red] widnieje grupa młodych ludzi ubranych w „nieśmiertelne” białe rybaczki i kraciaste koszule. Miało to nawiązywać do wizerunku farmerów, albowiem płyta utrzymana jest w stylistyce muzyki country i folk. Z trudnością odnajduję na tym zdjęciu swój wizerunek – uśmiecha się.

– Długie blond włosy i miedziana, gęsta broda upodobniają mnie do, jak to kiedyś powiedział Piotr Bałtroczyk, wizerunku „słowiańskiego chłopięcia”. Cóż, w tym przypadku muszę się z Piotrem zgodzić. Pomysł ubrania nas w taki strój był niezły, choć dzisiaj stwierdzam – mało oryginalny. Nie mniej jednak ta płyta była dla mnie powodem do dużej satysfakcji i co tu dużo mówić…dumy – oczy pana Ryszarda nabierają niesamowitego blasku.

– Oto spełniły się marzenia muzykujących studentów, a piosenka z tej płyty pt. „W siną dal” przyniosła nam dużą popularność. Mnie osobiście pomogła w decyzji o uprawianiu zawodu muzyka. Dzięki temu zagrałem setki koncertów na scenach polskich i zagranicznych. Wielokrotnie zagrałem na scenach Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu, Woodstok czy Pikniku Country w Mrągowie. Odwiedziłem wiele krajów tj; Rosja, Niemcy, Czechy, Węgry, Norwegia, Finlandia, Szwecja. Miałem także przyjemność i zaszczyt pracować na scenie z takimi wspaniałymi artystami jak: Grażyna Łobaszewska, Edyta Geppert, Artur Gadowski, Krzysztof i Piotr Cugowscy, Janusz Radek, Maciek Balcar , wspomniany Tadeusz Nalepa czy zjawiskowy hiszpański dudziarz Hevia – opowiada gitarzysta.

W kolorze nadziei na drogę „Route66”

W tej chwili muzyk zaangażowany jest w bardzo duży projekt pn. „Kolory Nadziei”. Czy jest to pierwsze takie przedsięwzięcie w życiu artysty i na czym on dokładnie polega? – Kolory Nadziei to z pewnością pierwszy projekt tego typu w moim życiu. Realizujemy go wraz z Basią [Barbara Szafraniec autorka projektu. przyp. red.] od kilku lat. Głównym założeniem jest uświadomienie jak najszerszej grupie odbiorców, że nigdy nie można się poddawać, że w każdej, nawet najcięższej sytuacji zawsze można znaleźć jakieś wyjście. Zwracamy uwagę na to, jak ważne w dzisiejszych czasach są takie wartości jak: przyjaźń, uczciwość, zaufanie, wzajemny szacunek i wiara. Poprzez ten projekt, czyli wydawnictwo, widowisko, szkolenia motywacyjne, chcemy pomóc ludziom odnaleźć w sobie siłę, aby zmierzyć się z zagrożeniami, jakie niosą dziś nasze dynamiczne i niebezpieczne czasy – tłumaczy, wprowadzając w projekt.

Jak przekonuję się podczas rozmowy z panem Ryszardem, mój rozmówca nie ma czasu na nudę. A marzenie, takie które by chciał aby się spełniło, a do tej pory nie było takiej możliwości? – Moim ciągle niespełnionym marzeniem jest wyjazd do Stanów Zjednoczonych. Parę razy było już blisko, jednak zawirowania historyczne i kłopoty z wizami, ciągle odwlekały tą eskapadę. Ciągle marzę, że ruszymy drogą „Route 66” odwiedzając Nowy Orlean i oczywiście stolicę muzyki country Nashville. Zagrać z bluesmanem w Orleanie i w Grand Ole Opry w Nashville – bezcenne – marzy Ryszard Wolbach.

Jednak wierzę, że bohaterowi rozmowy uda się spełnić to marzenie, czego mu życzę z całego serca. Dziękuję serdecznie za rozmowę i tym razem już nie zapominam poprosić o autograf. Dostaję go i to na okładce płyty.

Fot. Archiwum prywatne Ryszarda Wolbacha.