O tym, że w Komendzie Powiatowej Policji w Gostyninie nie dzieje się dobrze opisali dziennikarze Onetu – Mateusz Baczyński i Marcin Wyrwał. Tekst na stronie ukazał się w minioną niedzielę. Porusza problem mobbingu w gostynińskiej komendzie. Główną bohaterką artykułu jest kobieta, której autorzy na potrzeby tekstu zmienili imię na Justyna.
Artykuł nie pozostał bez odzewu polityków. Posłowie Lewicy interweniują po tekście Onetu. „Nie odpuścimy tej sprawy” . Z zaciekawieniem będziemy śledzić działania prokuratury, która zajęła się sprawą oraz parlamentarzystów, którzy zapowiedzieli kontrolę poselską w Komendzie Głównej Policji, zwołanie komisji sejmowych i debatę parlamentarną w sprawie ochrony mundurowych w przypadku mobbingu i molestowania
Historia policjantki poraża…
W 2008 r. skończyła Wydział Prawa i Administracji. Rok później poszła do policji, bo stwierdziła, że tam będzie mogła dobrze wykorzystać to, czego się nauczyła i przy okazji pomagać ludziom. Trafiła do oddziału prewencji jednej z jednostek w województwie mazowieckim. Szybko zorientowała się, że policja to nie jest miejsce, w którym kobiety mają łatwe życie.
Kiedy urodziła dziecko, przełożeni ostrzegli ją, że jeśli będzie karmić je piersią, to długo ich popamięta. – Bo karmiąca kobieta ma taki przywilej, że może robić sobie dwie półgodzinne przerwy albo pracować godzinę krócej. No i skończyło się tak, że wrzucili mnie na same służby nocne. Pracowałam od pierwszej w nocy do ósmej rano – wyjaśnia. Ale nie narzekała i pracowała dalej. Przełożeni byli zadowoleni z jej pracy, dostawała nagrody, premie i wszystko układało się po jej myśli. Sytuacja zmieniła się, gdy mąż zachorował na nowotwór. Chciała pracować bliżej domu, więc w grudniu 2015 r. przeniosła się do komendy w Gostyninie.
Tam została dochodzeniowcem w Wydziale Kryminalnym, co można uznać za spory awans. Miała do czynienia z całą paletą przestępstw. Kradzieże rozbójnicze, oszustwa, znęcanie, groźby, przemoc w rodzinie. Pracowała z sukcesami. Z czasem jednak zaczęła otrzymywać coraz więcej spraw. Powoli przestawała się wyrabiać. Do tego dochodziły grafiki, które były układane tak, że wielokrotnie pracowała po kilkanaście godzin bez przerwy.
– Miałam przykładowo dyżur w komendzie od godz. 14 do 22. A jak wróciłam do domu, to musiałam być pod telefonem do godziny 7:30, na wypadek jakiegoś zdarzenia. Większość policjantów w moim wydziale pracowała podobnie. Między sobą narzekali, ale nikt nie odważył się głośno zaprotestować. A ja niestety jestem taka, że nie boję się odezwać, dlatego poruszałam ten temat na odprawach. W odpowiedzi słyszałam od naczelnika, że „to nie przedszkole i tutaj się nie mażemy”. I w nagrodę dostawałam jeszcze więcej postępowań. Szybko się przekonałam, że w tej komendzie nie lubi się policjantów, którzy mają swoje zdanie. Zaczęły się małe złośliwości. Na przykład miałam dyżur w piątek od godz. 14 do 22 i dostawałam do zrobienia osiem postępowań przygotowawczych, w tym kilka z nich do wszczęcia na już, bo trzeba było się wyrobić z terminami procesowymi. Nierealne do zrobienia w kilka godzin. Chodziło o to, żeby mieć haczyk na mnie i w razie potrzeby powiedzieć, że pracuję niewłaściwie. Kończyło się tak, że siedziałam nad tym po godzinach. Nie było innego wyjścia – opowiada.
Sytuacja pogorszyła się w marcu 2018 r. Justyna wyjechała na trzymiesięczne szkolenie do Szkoły Policji w Pile. Zawsze powtarzano jej, że najlepszą drogą do awansu jest podnoszenie swoich kwalifikacji. Nie w Gostyninie. – Przełożeni mieli do mnie pretensje o ten wyjazd, bo brakowało jednej osoby do pracy – wyjaśnia krótko. Po powrocie zapytała zastępcę naczelnika Radosława D., czy może liczyć na awans z trzeciej grupy zaszeregowania na piątą, co wiązałoby się z podwyżką. Była wtedy jedyną policjantką w dochodzeniówce, która miała tak niską grupę. Usłyszała, że musi się wykazać. Tę samą odpowiedź słyszała przez następne miesiące.
– Nie rozumiałam, w jaki sposób mam to zrobić, bo do tej pory wszyscy byli zadowoleni z mojej pracy, byłam nagradzana, dostawałam pochwały z prokuratury, a pozostali policjanci w wydziale robili dokładnie to samo i mieli wyższe grupy zaszeregowania. W końcu koledzy rzucili do mnie, że może mam się wykazać „pod biurkiem”. Normalnie uznałabym to za żart, ale nie w tej komendzie – mówi.
Jak twierdzi Justyna, w Gostyninie były policjantki, które miały specjalne względy u swoich przełożonych, a tajemnicą poliszynela było to, że najszybsza droga awansu prowadzi przez łóżko. Potwierdzają to w rozmowie z dziennikarzami Onetu inni gostynińscy policjanci. – Niektóre policjantki awansowały, bo utrzymywały bliskie kontakty z przełożonymi. To była wiedza powszechna. Zresztą oni się nawet nie kryli. Odstawiali jakieś sceny balkonowe na dziedzińcu, trzymali się za rękę, całowali. To była codzienność – opowiada nam jeden z funkcjonariuszy. – To kuło w oczy. W komendzie są policjanci, którzy mają po 25 lat służby, zjedli zęby na tej pracy, a dalej są zwykłymi robolami. A tu przychodziła jakaś dziewczyna z krótkim stażem, do niczego się na nadawała, a nagle zaczynała awansować, dostawać grupy oficerskie, bo sypiała z przełożonym – zaznacza.
W późniejszym postępowaniu kontrolnym prowadzonym przez Komendę Wojewódzką w Radomiu zastępca naczelnika Radosław D. zaprzeczy, że jego stwierdzenie skierowane do Justyny, iż „ma się wykazać”, miało jakikolwiek podtekst erotyczny. Zaznaczy też, że nic mu nie wiadomo w sprawie uzależnienia awansu funkcjonariuszek od tzw. sfery seksualnej.
Do kolejnej dwuznacznej sytuacji doszło, kiedy Justyna pewnego dnia przyjechała rano do komendy. W pokoju siedział naczelnik wydziału kryminalnego Bogdan N. i kilku policjantów operacyjnych. Podchodziła po kolei i witała się z każdym. Nagle naczelnik rzucił w jej kierunku: „I jak się spało?”. – Wszyscy faceci, którzy tam siedzieli, wybuchnęli śmiechem, bo zabrzmiało to jak sugestia, że spaliśmy razem. Zawstydziłam się i wyszłam z pokoju. Ja naprawdę znam się na męskich żartach, w końcu pracuję w środowisku zdominowanym przez facetów, ale co innego, kiedy taki żart rzuci twój kolega z pokoju, a co innego, kiedy robi to przełożony – opowiada. W postępowaniu kontrolnym Bogdan N. wyjaśni, że „nie pamięta takiej sytuacji”, ale nawet jeśli miała ona miejsce, to jego obowiązkiem jest „sprawdzanie stanu psychofizycznego” swoich podwładnych.
Po przyjeździe ze szkolenia w Pile sytuacja Justyny znowu się pogorszyła. Zaczęła otrzymywać jeszcze więcej postępowań niż wcześniej, a grafiki układano tak, że miała problem z wywiązywaniem się z obowiązków. Żeby oczyścić atmosferę, postanowiła zmienić wydział. Chciała się przenieść do służby w technice kryminalnej, nie otrzymała jednak zgody. Za to zaczęły się kolejne szykany i złośliwości.
– Efekt był taki, że np. jednego dnia pełniłam dyżur zdarzeniowy, jednocześnie byłam skierowana do ochrony stacji paliw, bo było w tym okresie dużo napadów i jeszcze zabezpieczałam przejazd kibiców. Wszystko musiałam robić w trakcie pełnienia dyżuru zdarzeniowego. W trakcie patroli asekurował mnie tylko wolny policjant z dzielnicy – wspomina Justyna. – To kto przyjmował zdarzenia w momencie, kiedy nie było pani w komendzie? – dopytywali dziennikarze. – Nikt. Petent musiał poczekać, no bo kto miał go przyjąć? Wyglądało to tak, że pojechałam z dzielnicowym na zabezpieczenie, kibice sobie przejechali, ja wróciłam do komendy, tam już czekał na mnie petent, przyjęłam kolejnego, potem znowu przejazd na stacje, zrobiłam patrol, wróciłam, ponownie przyjęłam petenta i tak w kółko. Normalnie do realizacji tych czynności zadysponowany jest referent i dwa patrole, czyli minimum pięciu policjantów. Nie śmiejcie się panowie, takie są realia. Akceptowanie przez komendanta takiego stanu rzeczy to narażanie na niebezpieczeństwo nie tylko policjantów, ale też innych ludzi – wyjaśnia.
W grudniu 2018 r. okazało się, że Justyna jako jedyna policjantka nie otrzymała premii bożonarodzeniowej. – Naczelnik powiedział mi, że to dlatego, bo przez trzy miesiące nie pracowałam na rzecz jednostki, tylko byłam na szkoleniu. A przepraszam, kto mnie tam wysłał? Dla kogo ja to robiłam? Kto skorzysta z policjantki, która ma wyższe kwalifikacje? Chyba komenda, w której pracuję, prawda? – irytuje się wspominając tamtą sytuację.
Problemy w pracy zaczęły się przekładać na zdrowie i życie rodzinne Justyny. Zmęczenie, bóle głowy, zaburzenia snu. Przez dwa lata schudła 10 kg. Justyna: – Miałam koszmary, budziłam się w nocy zlana potem. Ciągle miałam wrażenie, że czegoś nie zdążę zrobić. Chodziłam poddenerwowana, niespokojna, pobudzona. Ciągle w stresie, ciągle mi było mało czasu. Do tego dochodziły kłótnie z mężem. Nie miałam czasu dla dziecka, myślałam tylko o pracy.
– W końcu zdecydowałam się skorzystać z pomocy specjalisty. Najpierw zgłosiłam się do policyjnego psychologa. Ale to było bez sensu. Oni nie pomagają. Oni wysłuchają. Pani psycholog z komendy w Radomiu powiedziała mi wprost, żebym nie robiła sobie nadziei, że cokolwiek się zmieni. „Najlepiej, żeby się pani przeniosła. Proszę cierpliwie pisać raporty” – usłyszała bohaterka artykułu. – Zaproponowała mi też turnus antystresowy. Nie skorzystałam. Po tych trzech miesiącach na szkoleniu w Pile wiedziałam, że przełożeni będą na to źle patrzeć.
Wiedziałam, że jestem już w takim stanie, że potrzebuję fachowej pomocy. Poszłam prywatnie do psychiatry. Ten zdiagnozował u mnie zaburzenia depresyjno-lękowe i stwierdził, że nie powinnam dalej pracować w takim stanie. Wystawił mi zwolnienie i wypisał leki na wyciszenie i sen. Na zwolnieniu dochodziłam do siebie. Mieszkam blisko lasu, więc zaczęłam dużo biegać. Codziennie po kilkanaście kilometrów. Do zmęczenia materiału. Jak nogi nie chciały mnie nieść, to wtedy dopiero przestawałam. To mi pozwalało zasnąć.
Przełożeni jednak kolejny raz dali znać o sobie. W trakcie zwolnienia Justyna pojechała na uroczystość mianowania swojego syna na ucznia. Kiedy wyszła ze szkoły, podjechał do niej samochód. Wyszli z niego naczelnicy Bogdan N. i Radosław D.
– Zapytali mnie, dlaczego nie ma mnie w pracy i kiedy zamierzam wrócić. Mój syn siedział już wtedy w samochodzie i mocno się zestresował. Nie wiedział, o co chodzi i zaczął pytać, kim są ci panowie. Ja też zdenerwowałam się całą sytuacją, bo nie miałam ochoty tłumaczyć się na ulicy z moich problemów zdrowotnych i wyjaśniać, że chodzę do psychiatry. Zwłaszcza że dookoła było pełno postronnych osób, w tym mamy dzieci, które chodziły z moim synem do klasy. Dlatego powiedziałam im tylko, że ma to związek z sytuacją rodzinną i porozmawiamy o tym później. Oni na to: „Ale kiedy wracasz?”. Odpowiedziałam, że jak poczuję się lepiej i odjechałam – opowiada policjantka.
– 22 października poinformowałam naczelnika D., że po konsultacji z lekarzem będę na zwolnieniu do 4 listopada. Odpisał mi, że „to chyba jakiś żart”. W międzyczasie – mimo zwolnienia – wzywał mnie do komendy, żebym rozdzielała prowadzone przeze mnie postępowania pomiędzy policjantów i wypisywała czynności, które są do zrobienia. Pod koniec zwolnienia zadzwonił do mnie jeden z kolegów z komendy. „Chodzą słuchy, że mają cię zdegradować do prewencji. To ma być kara za to, że poszłaś na zwolnienie” – usłyszała Justyna.
Po powrocie ze zwolnienia lekarskiego została zdegradowana do wydziału prewencji. Oficjalnym powodem były braki kadrowe. Sęk w tym, że w prewencji wówczas żadnych braków nie było. Kiedy rozpoczęła nową służbę, okazało się, że nie ma dla niej nawet wolnej szafki. – Musiałam się przebierać w obskurnym pomieszczeniu piwnicznym, w którym była straszna wilgoć i odpadały tynki. W dodatku była tam zamontowana kamera. Codziennie rozbierałam się tam do stanika i majtek, a wszystko było rejestrowane. Czułam się totalnie upokorzona – opowiada Onetowi.
Komendant Włodkowski tłumaczył później, że co prawda znajduje się tam kamera monitoringu, ale „nie ma z niej bezpośredniego podglądu”. Dodał też, że policjantka „nie zgłaszała wcześniej żadnych zastrzeżeń, co do przydzielonej szafki”. Z kolei kierownik wydziału prewencji Jarosław T. stwierdził w trakcie postępowania kontrolnego, że proponował Justynie szafkę w szatni damskiej, ale ta odmówiła. – To kłamstwo! W naszej komendzie w ogóle nie było szatni damskiej.
Złożyła dwa raporty o przeniesienie i dwa razy dostała odmowę. Oba były rozpatrzone z przekroczeniem terminów, dlatego Justyna złożyła w tej sprawie skargę do Komendy Wojewódzkiej w Radomiu. Wtedy nastąpił przełom. Komendant Włodkowski wezwał ją do siebie i powiedział, że dostanie zgodę na przeniesienie, jeśli wycofa skargę. Postanowiła skorzystać z tej szansy. Chciała się wynieść stamtąd jak najszybciej. Jeszcze przed przeniesieniem psychiatra wypisał jej kolejne zwolnienie lekarskie.
Justyna: – Chciałam się odciąć od tego wszystkiego. Zresetować, oczyścić głowę. Dlatego, tak jak sugerował to psychiatra, wyjechałam z rodziną za granicę, żeby odpocząć. W tym czasie moi przełożeni wysłali z kontrolą dwóch policjantów pod mój dom. (…) Kiedy przełożeni dowiedzieli się, że nie ma mnie w kraju, komendant wydał rozkaz, w którym napisał, że niewłaściwie korzystałam ze zwolnienia lekarskiego i wstrzymał mi pensje za okres całego zwolnienia. Nie zasięgnął opinii lekarza, nie ściągnął dokumentacji medycznej, nie miał nic. Nawet formalnego potwierdzenia, że jestem za granicą. Przede wszystkim powinien powołać komisję lekarską, która wydałaby opinię i dopiero na podstawie tej opinii wydać decyzję. Ale tego nie zrobił. Dlatego odwołałam się do sądu administracyjnego i czekam na wyrok.
Chwilę potem przeciwko policjantce wszczęto kolejne postępowanie dyscyplinarne za rzekome niepoinformowanie przełożonego o wyjeździe zagranicznym. Sęk w tym, że go o tym poinformowałam. Sam to zresztą przyznał, tylko stwierdził, że… nie traktował tej rozmowy formalnie. Skończyło się na tym, że przyznałam się do winy, bo nie chciałam sobie robić kłopotów na dzień dobry w nowym miejscu pracy.
Ale to przelało czarę goryczy. Kobieta nie miała zamiaru odpuścić. W lipcu 2019 r. Justyna wysłała pismo do Pełnomocnika Komendanta Głównego Policji ds. Ochrony Praw Człowieka. Napisała w nim, że przełożeni stosowali wobec niej mobbing i opisała dokładnie wszystkie sytuacje. Pełnomocnik przekazał jej pismo do Wydziału Kontroli Komendy Wojewódzkiej w Radomiu, który zlecił przeprowadzenie dochodzenia w komendzie w Gostyninie. W rozmowie z kontrolerami przełożeni Justyny wszystkiego się wyparli. Twierdzili, że nigdy nie zachowywali się wobec niej arogancko, traktowali ją na równi z innymi policjantami i nie przydzielali jej większej liczby postępowań.
Na dowód przedstawili m.in. tabelki z liczbą postępowań przydzielanych poszczególnym funkcjonariuszom w latach 2016–2018. Wynikało z niej, że tylko w 2016 r. Justyna prowadziła najwięcej postępowań przygotowawczych. W pozostałych latach kształtowały się one na podobnym poziomie w stosunku do innych policjantów. Tyle, że w zestawieniu nie uwzględniono, że w pozostałych latach Justyna przebywała m.in. na trzymiesięcznym szkoleniu w Pile oraz na zwolnieniach lekarskich. Tego w swoim protokole nie zawarli też kontrolerzy.
Jak jeszcze tłumaczyli się przełożeni Justyny? Naczelnik Wydziału Kryminalnego Bogdan N. stwierdził m.in. że mógł użyć określenia „to nie przedszkole, tu się nie mażemy”, ale na pewno nie chciał tym nikogo urazić ani ośmieszyć. Jeśli chodzi o pracę po godzinach, to zastępca naczelnika Radosław D. przekonywał, że policjantka rzekomo sama pisała do niego SMS-y z prośbą o wcześniejsze przyjście do pracy. Stwierdził też, że mogło się to wiązać z tym, że „miała problemy z terminową realizacją czynności procesowych”. Na pytanie o nieprzyznanie policjantce premii na święta i pomijanie jej w awansach służbowych i nagrodach, odparł, że „nie ma obowiązku obligatoryjnego przyznawania nagród policjantom”, a premie przyznawane są tym, którzy mogą pochwalić się „szczególnymi osiągnięciami”. Radosław D. przyznał też, że mogły być takie sytuacje w trakcie zwolnienia lekarskiego Justyny, kiedy sugerował, że „jak jej stan zdrowia na to pozwala, to czy by nie mogła przyjechać do komendy” i tłumaczył to „potrzebą zachowania ciągłości wykonywanych czynności procesowych”. Za nękanie nie uznali też kontroli przeprowadzonych w trakcie zwolnienia lekarskiego Justyny. Stwierdzili, że mieli do tego prawo i przeprowadzili je w prawidłowy sposób.
W trakcie dochodzenia do Komendy Wojewódzkiej w Radomiu przyszedł anonim, w którym „zaniepokojony policjant” napisał, że funkcjonariusze są zmuszani przez swych przełożonych, aby w trakcie kontroli niczego nie potwierdzali. Podkreślał też, że są zastraszani konsekwencjami dyscyplinarnymi. „Nikt nie chce nic mówić, bo wszyscy się boją i są zastraszani przez komendanta. Gdyby została przeprowadzona anonimowa ankieta, to wyszłoby co tu się dzieje w komendzie”. Policjanci z Wydziału Kontroli w Radomiu przesłali anonim do… komendanta Włodkowskiego. Ten odpisał, że „zarzuty zawarte w anonimie w żaden sposób nie odzwierciedlają rzeczywistości” i „nic mu nie wiadomo o zastraszaniu policjantów w związku z kontrolą z Radomia”. To wystarczyło. Anonimowej ankiety nie przeprowadzono.
Ostatecznie kontrolerzy nie potwierdzili zarzutów postawionych przez Justynę. Stwierdzili jedynie, że doszło do „nieprawidłowości w obszarach ustalania grafików służby kryminalnej” i polecili komendantowi Włodkowskiemu „podjęcie działań o charakterze naprawczym”. Nie dopatrzyli się nieprawidłowości m.in. w tym, że Justyna musiała się przebierać w piwnicy pod okiem kamery, przyjeżdżać do pracy w trakcie zwolnienia lekarskiego czy w tym, że była pomijana w premiach i nagrodach. Autorzy raportu uznali, że działania jej przełożonych nie nosiły znamion mobbingu.
Justyna się nie poddała i we wrześniu 2019 r. złożyła zawiadomienie do Prokuratury Okręgowej w Ostrowie Wielkopolskim. Ta – mimo że postępowanie wydziału kontroli było już zakończone – wszczęła śledztwo w sprawie złośliwego i uporczywego naruszania praw pracowniczych. – Śledztwo trwa. Zgromadzono już materiał dowodowy w postaci wewnętrznej dokumentacji komendy i przesłuchano kilkudziesięciu świadków. Kwalifikacja prawna czynu może jeszcze ulec zmianie, ale na ten moment nie chcemy udzielać więcej informacji – mówi Onetowi Maciej Meler, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Ostrowie Wielkopolskim.
Cały artykuł: To jest policja, tutaj się nie mażemy do przeczytania na stronie onet.pl.
Źródło: Onet.pl.
Fot. Mazowiecki Urząd Wojewódzki.