Jasia Reichardt – krytyk sztuki, redaktorka i organizatorka wystaw. W latach 1963 – 71 pełniła funkcję zastępcy dyrektora Instytutu Sztuki Współczesnej w Londynie, była dyrektorem galerii sztuki Whitechapel w latach 1974 – 76. W swojej pracy łączy dziedziny na pozór nie mające ze sobą nic wspólnego, a mianowicie sztukę i technologię. Urodziła się w Polsce. Od 1946 roku mieszka i pracuje w Londynie. Prywatnie siostrzenica Franciszki Themerson.
Jasia Reichardt odwiedziła nasze miasto podczas VII Festiwal Themrsonowski, który już za nami. Przyjechała, bo Płock nie jest jej obojętny, a sam festiwal uważa za ważne wydarzenie. Spotkałam się z nią w hotelowej Restauracji Starzyński. Siadamy przy oknie, by mieć widok na Wisłę. I choć leje od kilku dni – to nic to – mówi, że jej się tu podoba. Jest pięknie. Zamawiamy kawę i szarlotkę z lodami. Prosi, by nie nagrywać rozmowy. Uważa, że to, co zapamiętam okaże się być najistotniejsze, a to oznacza jednocześnie, że niezapamiętane pozostanie bez znaczenia.
Zaczynamy rozmawiać … kiedy do stolika dosiadają się festiwalowi goście – Małgorzata Sady – tłumaczka, kuratorka, współautorka filmów, znawczyni twórczości Franciszki i Stefana Themersonów i Andrzej Klimowski – malarz, grafik, autor okładek książkowych, ilustracji prasowych oraz plakatów m.in. do filmów „Poza prawem” Jima Jarmuscha, czy „Chinatown” Romana Polańskiego. W latach 1973 – 74 uczęszczał do pracowni plakatu prof. Henryka Tomaszewskiego. Artysta, podobnie jak Jasia, mieszka i pracuje w Londynie.
Dziennik Płocki: Jacy byli Themersonowie? Pytam o aspekt ludzki.
Jasia Reichardt: Radośni, pozytywni z poczuciem humoru. Wiedzieli, że bez niego trudno się żyje.
Andrzej Klimowski : U Themersonów wszystko było proste, a jednocześnie serdeczne i naturalne. Kiedy się do nich przychodziło – częstowali obiadem. To były zwyczajne potrawy np.: ziemniaki w mundurkach w soli kryształowej. Mieli ciekawe mieszkanie, pełne książek, na ścianach obrazy, gdzieś stała animacyjna kamera. W oknach zamiast firanek, na szybach Stefan naklejał kolorowe folie filmowe (filtry), przez co okna przypominały witraże.
Małgorzata Sady: Byli serdeczni, ciepli i gościnni. To poczułam już podczas naszego pierwszego spotkania i tak zostało. Themersonowie zawsze myśleli o innych ludziach. To, co mnie od razu uderzyło, to brak bariery myślowej, odczucie, że myśl jest ponad wiekiem. Z nimi rozmawiało się o istocie rzeczy, a nie o jej okolicach. Wszystkim się interesowali, byli ciekawi ludzi. Chcieli wiedzieć, co inni myślą na dany temat, jak postrzegają świat. To przede wszystkim Franciszka była taka wnikliwa. Zadawała dużo pytań, które nie zawsze były łatwe, w tym sensie, że nie można było gadać jakichś bzdur!
DP: To musiało być stresujące
MS: Na szczęście te pytania padały już później, kiedy lepiej się poznaliśmy. Pewnie na początku można byłoby wystraszyć się tak przenikliwych pytań. Jednocześnie była w tych pytaniach lekkość, wynikająca z szerokich horyzontów myślowych i nie stawiania ograniczeń. Franciszka nigdy nie krytykowała i nie negowała tego, co robię. Natomiast zadawała sugestywne pytania, które dawały wiele do myślenia. Musiałam zadać je sobie ponownie, a potem sama sobie na nie odpowiedzieć. Franciszka i Stefan traktowali każdego jak równego sobie. To było cenne i otwierające.
DP: Kiedy odkryliście Themersonów?
AK: Na studiach. Kiedy trafiła w moje ręce książka „Sztuka bez granic”. Wśród filmowców, grafików, pisarzy znaleźli się również Themersonowie.
MS: Poszłam do nich tak po prostu z ulicy. Byłam bardzo młodą osobą, szukałam swojej drogi w życiu. Oni nie wiedzieli, kto do nich przyszedł i dlaczego? Mimo tego przyjęli mnie serdecznie i tak po prostu. Oczywiście znałam ich twórczość. To, co robili stanowiło przedmiot mojej fascynacji i chciałam ich poznać. Jeśli stykamy się z tym, co ktoś robi, to mamy pewne wyobrażenie o tej osobie, o jej wrażliwości. Uważałam i uważam, że bardzo ważny jest kontakt osobisty. Kiedy się czegoś dotknie, to inaczej się to czuje. I bardziej. Tak było właśnie z Themersonami.
DP: A propos poczucia humoru. Już pod koniec życia, kiedy schorowani budzili się rano, zadawali sobie wzajemnie pytanie „Czy żyjesz jeszcze?”
MS: Mieli poczucie humoru i duży dystans do świata. Była w nich siła, radość życia. W rozmowach przerzucaliśmy się słowami i śmialiśmy się śmiechem zdrowym, naturalnym. Nie było w nich zgorzknienia, mimo wieku i choroby. Franciszka powiedziałaby po swojemu, że była to „pyszna zabawa”. Momentów zamyślenia nie brakowało także.
DP: Ile jest w pani z Themersonów? Próbowała to pani kiedyś „policzyć”?
JR: Nie wiem czy sama siebie tak dobrze znam? Ktoś mnie poznał na fotografii jako siostrzenicę Franciszki, wiec może jest coś w wyglądzie? No i mam wiele zainteresowań, które i oni też mieli. Rodzina to rodzina, pochodzimy z tego samego miejsca. Łączyły nas zainteresowania, praca i przeszłość.
MS: 27 proc., a tak już poważnie – Jasia jest inna niż Franciszka i Stefan, przede wszystkim inna niż Franciszka. Ma po prostu inną osobowość, choć przecież w dużej mierze przez nich ukształtowaną. Stąpa twardo po ziemi. Themersonowie to artyści absolutni. Zanurzeni w swojej twórczości, nie zaprzątający sobie głowy przyziemnymi sprawami. Na dobre i na złe.
DP: Franciszka, gdyby została w Paryżu, odniosłaby sukces. Mówiłoby się o jej sztuce głośniej. Czy nigdy nie myślała, by tam wrócić?
JR: Kilkakrotnie. Nie zrobiła tego ze względu na Stefana. On miał złe wspomnienia z okresu wojny. Nie chciał wracać do Francji.
MS: Franciszka oddała Stefanowi pole działań twórczych, sama usuwając się w jego cień. Współpracowali ze sobą, ale siebie stawiała na drugim planie. Była bardziej twórcza w moim przekonaniu. Była artystką większego formatu. Myślę, że Stefan o tym wiedział.
DP: W Anglii stworzyli swoje miejsce na ziemi?
AK: To było jego miejsce. Stefan był takim angielskim dżentelmenem. Kapelusz, parasol, fajka. Roztaczał wokół siebie aurę spokoju.
MS: Stefan bardzo dobrze czuł się w Anglii. „Common sense” i absurdalność, a także brytyjska filozofia pasowały świetnie do obszaru jego intelektualnego działania. Franciszka poruszała się w świecie bardziej uniwersalnym, bo pozasłownym. Mentalnie była bardziej „kontynentalna”.
DP: Byli świadomi swojej wyjątkowości?
JR: Ważna był dla nich praca w takim kierunku, który pozwala poznać świat z różnych stron. Zwykle prawd jest więcej niż jedna. Jeżeli odwraca się coś do góry nogami, to wygląda to inaczej. Franciszka malowała często siebie do góry nogami. Prawda, jak wiele innych spraw, należy do pewnego miejsca i pewnego czasu. Można powiedzieć, że ma wiele kolorów.
MS: Ich całe życie podporządkowane było twórczości, jakby nie było nic poza tym. Życie prywatne łączyło się z tym zawodowym. To jest wyznacznik prawdziwego artysty. Nie można być artystą w godzinach od – do. Bycie artystą jest byciem permanentnym. Oczywiście, że istnieje sfera życia prywatnego, ale one się przenikają. W ich przypadku było to naturalne. Takim powietrzem oddychali.
DP: Jak pracowali?
MS: Mieli inne podejście do tego, co robili. Stefan pracował wiele i mozolnie nad swoimi tekstami, przepisywał je, przeredagowywał. Jest wiele wersji rękopisów powieści czy opowiadań. Nigdy nie udzielał wywiadów na żywo, zawsze miał je spisane. Miał słabą pamięć, jednocześnie niezwykłą umysłowość. Franciszka była bardzo ostrym i bezlitosnym krytykiem swoich prac. Wyrzucała rysunki, przemalowywała obrazy. Pozostało po niej niewiele obrazów, niektóre przepadły na wystawach. Miała dwie wystawy w Ameryce, galerie zbankrutowały i obrazy nie wróciły.
DP: Ta artystyczność i wrażliwość na sztukę towarzyszyły im od dziecka.
MS: Franciszka wychowała się w domu muzyczno – malarskim, pośród obrazów, farb i pędzli. Sama o sobie mówiła, że przyszła na świat z ołówkiem w ręce, że zamalowywała i zarysowywała wszystko, co było możliwe. A Stefan? Również wychowywany był w głębokim przeświadczeniu, że sztuka buduje wrażliwość i osobowość człowieka. Pochodził z domu, w którym nie bagatelizowano znaczenia nauki. Ojciec, płocki doktor Judym i starsze rodzeństwo dbające o edukację Stefana, w domu na pierwszym piętrze, przy ulicy Grodzkiej 5.
DP: Podobno Franciszka nie lubiła mówić o swoich obrazach?
MS: Mam inne wspomnienia. Franciszka pokazywała mi swoje rysunki, portrety ludzi. Choć może nie jest to oczywiste, ale specyficznie portretowane osoby, mają swoje pierwowzory w świecie realnym. Franciszka pytała, co to jest, co ja widzę na tym obrazku? Interesowało ją, co „osoba postronna” mogła z rysunków odczytać. Mówiła do mnie: – Spróbuj zrobić coś takiego, a może byś to zapisała? To była taka zabawa!
DP: Jak archiwum trafiło do Polski?
JR: Było kilka pomysłów. Chciałam, aby archiwum zostało w Anglii, w końcu Themersonowie spędzili większą część swojego życia w Londynie. Ale nie wyszło. Małgosia była za Polską. Zaczęłam myśleć w tym kierunku. Jeżeli chodzi o Płock … Archiwum w Płocku nie byłoby możliwe do utrzymania. Lecz oczywiście nie mogłam pominąć Płocka i dlatego Muzeum Mazowieckie dostało kolekcje rysunków Franciszki i Stefana – fotogramy, katalogi, książki, oraz kilka obiektów.
MS: Bardzo chciałam, by archiwa themersonowskie trafiły do Polski. Powiedziałam o istnieniu archiwum mojemu przyjacielowi Grzegorzowi Gaudenowi, ówczesnemu dyrektorowi Instytutu Książki. Natychmiast podjął temat i po kilku dniach polecieliśmy razem do Londynu. Po powrocie Grzegorz Gauden umówił się na spotkanie z dyrektorem Biblioteki Narodowej i tak się zaczęło.
DP: Poddała pani pomysł miastu, by poświęciło więcej uwagi osobie Kazimierza Askanasa.
JR: Łączyła go ze Stefanem długoletnia przyjaźń. Zachowała się ich korespondencja. Pisali do siebie. Kopie korespondencji przesłałam jakiś czas temu do Książnicy Płockiej. Na tę chwilę nie dostałam żadnej odpowiedzi. Nie wiem, jakie są plany względem tych materiałów. Wszystko może się wydarzyć.
DP: Festiwal Themersonów zmierza w dobrym kierunku?
MS: Dobrze, że to się dzieje, a konsekwencji tych działań nie możemy przewidzieć. Na festiwal przychodzi stała grupa ludzi z Płocka. Festiwal odbywa się w różnych miejscach, a w jego organizację zaangażowane są – oprócz Płockiego Ośrodka Kultury i Sztuki – inne instytucje miejskie. Każde z tych przedsięwzięć jest dość hermetyczne, ma swoją publiczność. Ile jest w Płocku wydarzeń, w czasie których instytucje kultury krzyżują swoje prace, integrują się? To ważne, kiedy różne środowiska robią coś wspólnie i zaprzyjaźniają się. Idea jest „pyszna”. Przez tych kilka lat festiwal gościł szereg artystów wielkiego formatu, ważnych na arenie międzynarodowej. Wysoka jakość intelektualna i artystyczna wydarzenia powoduje, że spotykamy się na płaszczyźnie, na której przy innej okazji byśmy się nie spotkali. Edukacja młodzieży jest bardzo ważna. Zresztą Themersonowie też byli tacy. Na przykład książeczki dla dzieci miały oczywisty wymiar edukacyjny. Jeżeli od najmłodszych lat wchodzimy w taką poetykę, takie rytmy, taki sposób zapisu, to gdzieś to zostaje i to jest wielka wartość tego festiwalu!
DP: Czy Themersonowie byliby zadowoleni z Festiwalu Themersonowskiego?
JR: Themersonowie byliby wzruszeni tym, co POKIS dla nich przygotowuje co roku. Nie przypuszczam, aby wyobrażali sobie, że kiedyś ich imieniem zostanie nazwana ulica w Płocku i to tuż obok Jagiellonki, do której chodził Stefan, i że będzie tam jego portret. Wiedzieli, że to co robią ma wartość! Jestem o tym przekonana. Może po cichu myśleli, że o nich nie zapomnimy…
MS: Franciszka powiedziała mi kiedyś, że kiedy spotka się w życiu choć jedną osobę, która nas zrozumie, to powinno się być wdzięcznym i nie liczyć na nic więcej.
DP: Bardzo dziękuję za przemiłe spotkanie.
Rozmawiała: Renata Jaskulska
Fot. Archiwum Płockiego Ośrodka Kultury i Sztuki.