Gehenna singielki, czyli szykuję się na randkę…

Kiedyś dawno temu, kiedy nie miałam zmarszczek, zabiegi kosmetyczne były ogromną przyjemnością. Od zawsze uwielbiałam dbać o siebie i przywiązywałam uwagę do szczegółów. Czy wtedy mając naście lat pomyślałabym, że upływający czas zmieni ten przyjemny zwyczaj w gehennę. Nigdy w życiu!

Nie przygotowałam się psychicznie, że im więcej lat mam, przyjemność staje się przymusem. Przymus koniecznością, a ta konieczność zostanie ze mną do końca mojego życia, jeśli chcę zachować swoją kobiecą świeżość.

Szykuję się na randkę i założę się, że delikwent pojęcia nie ma jak, wyglądają moje przygotowania. A jak one wyglądają? Stoję przed dużym lustrem i patrzę na siebie. Widok niezbyt zadowalający. Włosy potargane, a w nich kilogram jakieś mikstury z drogerii żeby miały blask, były miękkie i luźno opadały pasmami na ramiona, kiedy będę je w kokieteryjnym geście przerzucać, patrząc delikwentowi głęboko w oczy. 

Dziś w lusterku widzę sklejone pasma, przyklejone do czoła grubym pasmem, w wielkim chaosie. Oczy – nadal mają blask tej nastoletniej dziewczyny, ale te lekko tworzące się zmarszczki trzeba czymś drastycznie potraktować. Skóra na twarzy potrzebuje wielu kosmetyków – więc do dzieła. Jestem singielką, mam zatem dużo czasu – mnie się kompletnie nie śpieszy. Dla mnie ważne w życiu są detale. Najpierw zapalę kilka świeczek w łazience, otworzę wytrawne, lekko musujące wino i naleję do ulubionego kieliszka. O tak! Bez kieliszka lekkich bąbelków nie będzie przyjemności. I muzyka. Dziś soundtrack z Brigiet Jones. Robbie Williams – „Have you met miss jones” – idealnie będzie pasowało.

Najpierw peeling twarzy nada mojej 40 letniej skórze odrobinę gładkości. Mam go trzymać 10 minut. Łyk wina nieco skróci czas, a rytmiczne kiwanie w takt muzyki doda odrobinę luzu. Mija 10 minut, zmywam to cudo i widzę zaczerwieniona twarz czy gładką? Właściwie nie. Zużywam paczkę wacików żeby się tego pozbyć z twarzy, bo ściąga skórę niemiłosiernie. Ciągnąca się plazma została usunięta w całości, stos zużytych wacików urósł, a twarz wygląda bez zmian. Jednak się nie poddaję. Teraz „pójdzie” maseczka z błota. Podobno działa cuda i napisane, że niweluje zmarszczki w 70 procentach. Wyjścia nie mam, zainwestowałam jakieś 8 zł i liczę na efekt. Nakładam pędzlem maseczkę, chcąc zachować resztki pozorów, bo włosy zlepione w jedno pasmo, szyderczo odkleiły się od czoła i przypominają coś na wzór anteny radiowej. Gdzie to wino? Jest. Doleję odrobinę, zanim maska z błota zaschnie i nie będę mogła nawet wydąć ust do kieliszka. Mijają minuty, moja twarz – na której widać jedynie oczy i nos, a resztę przykrywa zielona maź – zastyga. Ironicznie patrzę w lusterko i nie wierzę, że kobiety to robią.

Do swojego odbicia w lustrze robię dziwne miny, radośnie kołysząc się takt muzyki – myślę, że mnie to bawi, kiedy moja twarz przypomina kogoś obcego. Mija czas zmycia maseczki. Waciki… cholera zużyłam wszystkie na peelingową plazmę. Pozostaje woda. Próbuję to coś zmyć. Nie jest łatwo. Do ust dostaje się błotnisty smak kosmetyku, a oczy zachodzą błotną mgłą. Zużywam tyle wody, że pewnie w afrykańskiej wiosce wykąpałoby się takiej ilości ze 30 osób. Ignoruje jednak ten fakt, gdyż w wiosce pod Płockiem zamieszkuję – a tu póki co, nikt nie wylicza – a jedynie nalicza wodę na mój rachunek.

Maska zmyta i wycierając ręcznikiem resztę błota, patrzę na siebie. Nie jest najlepiej – skóra czerwona, błyszcząca, podrażniona ale na pewno… czysta. Patrzę na zmarszczki i zdecydowanie stwierdzam, że producent specyfiku dalece przesadził, pisząc o jego skuteczności. Ale się nie poddaję! Przecież kupiłam krem, a tam napisane było, że – „liftinguje, ściąga, niweluje przebarwienia i likwiduje zmarszczki”. Nie był tani, więc wierzę, że zadziała. Ale chwila! Krem jest do twarzy, a co z kremem pod oczy, co z serum, które działa jak laser? Wyjmuję na szafkę wszystkie specyfiki i smaruję. Pod oczy, serum na całą twarz i na to ten drogi krem. Potrzebuje więcej bąbelków!

Teraz punkt kulminacyjny. Depilacja. Przeżyłam sporo w życiu – depilatory, maszynki, wosk. Teraz idę na łatwiznę i stosuję kremy, ale to nie jest taka prosta sprawa. Ciągle mylę tubki i ten do bikini stosuję na nogi, a ten mocniejszy do nóg stosuje na bikini. Wciąż wydłużam czas, myśląc, że im dłużej – znaczy lepiej. Kończy się swądem palonej skóry i moimi łzami kiedy to usuwam. Ale dzisiaj będzie inaczej. Dokładnie sprawdzam opakowania. Wytrawne wino wiruje we krwi, a krem ma zostać na ciele dokładnie 10 minut. 7, 8, 9, 10 minut. Zmywam. Dobra – jest gładko i tak jak było zaplanowane. Czas spędzony w łazience 1 godzina i 40 minut. Efekt? Czerwona twarz, gładkie ciało, pół butelki wina i skończyła się muzyka.

Znudził mnie blask świec – wręcz mnie irytuje. Ale zachowam nastrój do końca. Ile jeszcze zostało?! Biorę prysznic, robię peeling ciała, myję włosy i mam problemy z domyciem tej mazi, co to miała nadać puszystość mojej fryzurze. Dobra włosy umyte, ciało gładkie – teraz balsam. Wcieram ten do biustu, potem ten na cellulit, jeszcze inny na całą resztę. Czuję, że opadam z sił. Owijam się puszystym ręcznikiem i wychodzę z łazienki. Siadam na kanapie i myślę co jeszcze muszę zrobić? Pedicure, manicure, wysuszyć i wymodelować włosy. Czuję, że ręce mi opadają do ziemi. Ale to wyjątkowa randka wiec nie grymaszę.

Robię pedicure, manicure, skórki, lakier, piłowanie paznokci. Kolejna godzina mija. Widzę pierwsze efekty. Czerwień lakieru na paznokciach u rąk i u nóg. Siedzę sobie, a w tle leci urocza piosenka Van Morissona „Someone like you”. Pomimo tego, że spędziłam wieczór w łazience, czuję jednak, że było warto. Przecież robię to dla siebie z myślą o Nim. Zdejmuję ręcznik z głowy i patrzę na potargane włosy. Nie mam już siły żeby się nimi zająć. Zrobię to jutro. Ale jest coś uroczego w tej plątaninie mokrych włosów. Jest coś fajnego w tej czystej twarzy pozbawionej makijażu. To oczy. One nie potrzebują żadnych zabiegów.

Można spędzić cały dzień, troszcząc się o własne ciało, ale kiedy w oczach nie ma blasku, nici wyjdą z naszych zabiegów. Patrzę na siebie z lekkim uśmiechem i widzę, że pomimo wszystko w moich oczach jest to co lubię – zaczepność, kokieteria, zadowolenie z tego co mam i szczęście. A może to efekt wytrawnych bąbelków? Może to efekt dobrej muzyki? A może to myśl o tym, że jeszcze tylko dwa dni i znajdę się w magicznym miejscu, które kocham, z kimś kto wywołuje uśmiech na mojej twarzy?

Zastanawiam się, jak to będzie jak będę miała 60 lat. Czy nadal będę dbać o siebie tak jak dziś i jak wielki będzie mój poziom irytacji z powodu czasu poświęconego na te wszystkie zabiegi. Najśmieszniejsze jest to, że dziś spędziłam połowę dnia w łazience, na spotkanie zrobię makijaż, a i tak obudzę się obok niego naturalna, z potarganą fryzurą, odciśniętą pościelą na twarzy, ubrana w blask swoich oczu i poranny uśmiech. Tak właśnie wygląda nasze kobiece życie. Pełne ulepszania i dbania tylko po to by rano wstać z potarganą grzywką i uśmiechem na ustach. Nie mamy łatwo, ale warto! Warto czuć się sama ze sobą cudownie.

Pisała ona odurzona wytrawnymi bąbelkami, siedząca w blasku świec, z kilogramem kosmetyków na sobie… z blaskiem w oczach.

Agnieszka Gachwiecz