Cuda-wianki: „Czyste piękno” [FILM]

Wszystko zaczęło się kilka lat temu, gdy Paweł Wójcik i Tomek Sarniak (płocki bard i jego pianista) włączyli mi nagranie Joanny Lewandowskiej (Lawendy) „Odwrót”. Włączyli je dla tekstu Jana Wołka, którego poznałem kiedyś dzięki Agnieszce Woźniak, za złotych czasów kultury w Gminie Gostynin.

„Odwrót” Wołka i Satanowskiego powalił mnie na kolana. Ale to śpiewanie Joanny Lewandowskiej nie pozwoliło mi, z tych kolan wstać. I tak jest do dziś. Nie umiałem wtedy zebrać myśli, nazwać emocji słowami – jednym słowem mistycyzm!

Potem przyszedł mi z pomocą Wojciech Pszoniak, który powiedział o Lawendzie – Dotknął panią Bóg. Jeszcze później pomógł, ponazywać myśli Bjarne Søltoft, recenzent norweskiego miesięcznika Jazznytt. – Ona „chucha” na dźwięki, a w jej popisowym utworze „Czantoria”, osiąga kulminację w najpiękniejszym pierwotnym krzyku, jaki kiedykolwiek dobył się z ludzkich trzewi – napisał dziennikarz.

Ale zostawmy bogatą przeszłość artystyczną Joanny Lewandowskiej. Zostawmy jej pięcioletnie występy w musicalu „Metro”w pierwszoplanowych rolach. Zostawmy nagrody, które zdobyła na festiwalach. Zostawmy plejadę najwybitniejszych kompozytorów i tekściarzy, którzy pisali dla niej (Jerzy Satanowski i Jan Wołek to jedynie wierzchołek góry lodowej). Zostawmy jej pracę przy projekcie „Mimo Wszystko” Anny Dymnej, gdzie przygotowuje młodych, niepełnosprawnych wokalistów. Zostawmy jej dotychczasowe płyty – i to wcale nie dlatego, że nie wszystkie nagrania mnie przekonują. Zostawmy to, bo choć to życie Lawendy, to nie cała ona.

Cała ona to czyste, absolutne piękno ukryte w jej głosie. O pięknie nie da się mówić obiektywnie. Dlatego nawet nie próbuje, mówić obiektywnie o śpiewaniu Joanny Lewandowskiej. Piękno powinno być ze swojej natury uwodzicielskie. Jest zauroczeniem, którego w racjonalny sposób wytłumaczyć nie sposób. Co powoduje, że możemy czytać jedną książkę, wpatrywać się w jeden obraz albo zakochać się w tej jednej jedynej piosence ze wszystkich, jakie istnieją na świecie? Nie da się oderwać wzroku, zmysłu od tego, co nas zajmuje. Nawet jeśli na chwile życie zabierze cię gdzie indziej, to i tak wrócisz tam, gdzie znajdziesz to coś, co cię zafascynowało.

To jest najpiękniejsza afirmacja piękna. To z niego rodzi się życie, albo odradza się życie. To dzięki pięknu życie trwa, chociaż my przemijamy. Piękno ma bowiem dwie natury: trwałej wartości kultury i czegoś, co jest tylko nietrwałym życiem, czymś, co za chwilę przeminie, ale co w nas wzbudziło nagły zachwyt.

Nie umiem inaczej myśleć o śpiewaniu Joanny Lewandowskiej. Nie umiem inaczej myśleć o jej najnowszej płycie „Mężczyźni mojego życia – Marek G. z Krakowa”. Nie umiem napisać zwyczajnej recenzji, bo to nie jest zwyczajna płyta. Piosenki Marka Grechuty służą Joannie Lewandowskiej do wyśpiewania, wyszeptania, wykrzyczenia dziesięciu różnych opowieści. Ona jest jak Tom Hanks w filmach. Gdy zaczyna śpiewać przestajesz ją słyszeć, zaczynasz słyszeć jedynie opowieść, którą ona się staje. Słyszysz opowieści o miłości, o samotności, o pięknie, o życiu i o śmierci. Joanna Lewandowska na tej płycie uczyniła coś, co udaje się tylko nielicznym – utrwaliła emocje: ból i pożądanie, cielesność i zmysłowość, dotyk, smak, pocałunek, przytulenie i tęsknotę.

Wielu pomyśli, że porywanie się na piosenki Grechuty wymaga wielkiej odwagi. Wystarczy jednak włączyć „play”, a ochota na porównywanie topnieje jak śnieg wiosną. Lawendowy „Marek G.” jest po prostu jej – osobisty i szalenie intymny. Lawendowy „Marek G.” to spowolniony oddech wiersza i ponaglony ruch obrazów. To wiara, że każda nuta, każde wyśpiewane słowo przeznaczone jest dla ciebie, że jest o tobie i tej miłości, którą unosisz w sobie jak nasiona dmuchawca podrywane przez wiatr, jak chwila, którą chwytasz żywą dłonią i zamykasz w pieszczocie słowa, subtelnie nawlekając na mapę swego życia. Czujesz, jakby ktoś uchylił firanki w oknie i zaprosił cię do swojego świata.

Płyta w warstwie aranżacyjnej jest równie przekonująca. Ba! – co ważniejsze, muzycy nie cierpią na grzech pychy. Aranżacje pianisty Michała Zawadzkiego (chłopak z Płocka!), solówki na saksofonie Grzecha Piotrowskiego i jędrny i delikatny zarazem fundament kontrabasisty Sebastiana Wypycha budują napięcie. Muzycy nie rozpychają się, nie szarogęszą. Są pokorni i dzięki tej pokorze niezwykle szlachetni.

Joanna Lewandowska jest artystką totalną. Ona nie tylko tworzy sztukę, lecz sama jest jej częścią. Śpiewa z emfazą, ale bez pozy i pretensjonalności. Na tej najnowszej płycie – najlepszej z dotychczasowych, w mojej ocenie – Joannie Lewandowskiej udało się zachować świeżość i szczerość przekazu – pomimo zasłużonego uznania i ciągłej obecności w szeroko rozumianym świecie poezji śpiewanej.

Joanny Lewandowskiej będziemy mogli posłuchać w Płocku na przełomie maja i czerwca tego roku. Będzie to koncert z płockimi akcentami i niespodziankami. Szykujcie się ludzie!

Najnowsza płyta artystki ukaże się jutro, 13 lutego.

Robert Majewski.