Moda w PRL. Ludzie stali w gigantycznych kolejkach [FOTO]

W PRL moda stała się przestrzenią zmagań. Projektanci zabiegali o materiały, kształt guzików i kreowanie trendów na wzór tych z Paryża, sklepikarze o towar, a klienci, by w ogóle mieli co kupić, z kolei władza traktowała modę jak kolejny element propagandy. O modzie i luksusie w PRL opowiadała ostatnio w Płocku Aleksandra Boćkowska.

Moda to nie tylko ubrania. To przede wszystkim kontekst, ludzie, twórcy i pożądanie tego, co często jest trudniej dostępne, unikatowe, obezwładniające na tyle, że niektórzy są gotowi długo ciułać grosz do grosza, aby zdobyć upragniony synonim luksusu i tego, co zaspokaja potrzebę posiadania.

Dziennikarka Aleksandra Boćkowska zanurzyła się w świecie mody i luksusu PRL. Efekty przeczytamy w książkach „To nie są moje wielbłądy” i „Księżyc z Peweksu”. Ostatnio opowiadała o tym w trakcie spotkania w księgarnio-kawiarni „Czerwony Atrament”. Jak to się stało, że wzięła na siebie zadanie wyłuskania obiektów pożądania w kolejnych dekadach PRL? Jej koleżanka, która rozpoczęła pracę w wydawnictwie ”Czarne” zwróciła się do niej z propozycją przeprowadzenia cyklu wywiadów z projektantami mody.

– Uważałam, że to się nie sprawdzi. Było ich niezbyt wielu, dlatego wymyśliłam, że napisze reportaż. Tak ściągnęłam na siebie nowe życie i nie żałuję – zapewniała na spotkaniu w Płocku.

Czy posiadanie trzech koszul to mało czy dużo? – Teraz nikt się nad tym nie zastanawia. Nawet par dżinsów mamy więcej – stwierdziła prowadząca spotkanie z Aleksandrą Boćkowską, Sandra Panuś.

– Z pewnością o wiele ciężej było to wszystko zdobyć w PRL – twierdziła Boćkowska. – Trzeba było się nachodzić, aby mieć to, co uchodziło za modne, a jeszcze by miało właściwy rozmiar. To już wymagało zachodu. Zostawała maszyna do szycia lub wizyta u krawcowej – ona jednak nie szyła dla siebie. Kto dysponował czasem, zawsze mógł szukać tkanin na bazarach lub przerabiać stare rzeczy. – Moda dla państwa w PRL-u była zaskakująco ważna, chociaż ja mam trochę zaburzoną perspektywę. Wysłuchałam tylu opowieści, że wydaje mi się, jakby wszyscy się moda interesowali. Ale wystarczy przypomnieć sobie, co się działo w sklepie u królowej mody PRL-u, Barbary Hoff! Jadąc do Warszawy, obowiązkowo szło się do Juniora, czyli do stoiska w jednym z najmodniejszych Domów Towarowych Centrum. No przecież, jeśli stoi kolejka, to musi być coś wartego uwagi. Ciekawe, że ludzie ze szczegółami potrafią opowiedzieć, co wówczas znajdowało się w sklepie. Tak mało było dla nich dostępne, w zasięgu ręki.

Zanim jakiekolwiek ubrania trafiały do sklepów, wcześniej projektanci nie mieli łatwo. Zdarzały się sytuacje odrzucania projektów, które w ocenie jakiegoś dyrektora po prostu nie znajdą zbytu. Miało być przede wszystkim tanio na etapie produkcji, a przy tym dużo i zgodnie z zapisami w ustalonym planie. A czy ubrania odpowiadały potrzebom klientów, tym już tak mocno się nie przejmowano, w przeciwieństwie do wykonania wspomnianego planu. Bywało, że w fabryce zmieniano projekt ubrań, wprowadzając a to inny kolor, a to materiał czy fason (bo tylko taką mieli tkaninę czy możliwości). Produkcja nie nadążała za trendami. Wybawieniem dla ludzi stawały się bazary.

Ewentualnie można było też liczyć na odrzuty z eksportu, rodzinę czy znajomych mieszkających na Zachodzie lub na marynarzy. Prym wiodła Gdynia. – Tam mieszkańcy byli o krok do przodu. Marynarze dostarczali płyty, przywozili rzeczy, na które zbierali zamówienia od dziewczyn, te jednak bywały marnej jakości – przy czym z taka tezą nie zgodził jeden z uczestników spotkania. – Pewna pani mecenas miała narzeczonego kapitana. Statek, którym dowodził, kursował do Japonii – mówił. – A jakie on materiały dostarczał mojej mamie, która od niego te tkaniny kupowała… Jeśli w takiej sukience wychodziła, wszędzie się wyróżniała.

Handel kwitł, bo czy komuś przyszłoby do głowy, że fortunę można zbić na sztucznych kwiatach? – Przekazywano między miastami na terenie kraju obraz Matki Boskiej. Wtedy jeden z prywaciarzy jeździł z tymi sztucznymi kwiatami i sprzedawał. Na Saskiej Kępie mieściła się dyskoteka Nimfa. Dostała numer telefonu do ajentki , a ona mówi, że w czasach PRL to nie był jej i męża jedyny interes. Produkowali lusterka w kształcie stokrotki. Dzierżawili dwa garaże. Towar wagonami wywożono do państw z bloku wschodniego. Jej brat mieszkał w USA. jeździli do niego w latach 80., mając setki dolarów poupychane w kieszeniach. Remontowali i urządzali dom. Ona tego przebiegu prac doglądała ubrana w futro i szpilki.

Kiedy jeszcze odbiorniki telewizyjne nie stały się tak powszechne, pozostawała papierowa prasa, w tym m.in. magazyn „Ty i ja”, w którym podchodzono do tematu mody z pewną dozą ironii. – Jeśli we Wrocławiu były dostępne zagraniczne magazyny, te chowano do szafki, a pani tej szafki pilnowała. Moda Polska była władzy potrzebna niczym wizytówka , aby chwalić się nią odrobinę na Zachodzie, za to bardzo mocno na Wschodzie – opowiadała Boćkowska. – Ponoć każdy sekretarz województwa chciał, aby naprzeciwko jego urzędu znajdował się sklep Mody Polskiej. W gazetach pokazywano ich kolekcje. A jeśli któraś z rzeczy wchodziła później do produkcji, to raczej w krótkich seriach. Na ogół prezentowane ubrania sygnalizowały trendy i służyły do pokazów mody. Długich, trwających nawet do 1,5 godziny, wydarzeń towarzyskich z udziałem żon sekretarzy, gwiazd, aktorów obserwujących nawet kilkadziesiąt wyjść modeli i modelek prezentujących stroje na różne okazje i pory dnia. Ale czy rzeczywiście w tamtym okresie w polskiej modzie powstało coś wybitnego w stosunku do tego, co działo się na Zachodzie, to wątpię.

Na czele Mody Polskiej stała drobna z wyglądu kobieta, Jadwiga Grabowska, nazywana także „polską Chanelką”. Grabowska nie ukrywała swojej fascynacji kobietą, która stworzyła własny styl. Coco Chanel była dla niej synonimem odwagi, kobiety z wyobraźnią. Sama Grabowska była ubrana w garsonkę, czasem od Chanel, w turbanie na głowie. Już w 1945 roku, kiedy Warszawa przypominała gruzowisko, założyła własny sklepik z ubraniami. W asortymencie jej własne rzeczy, znalezione, podarowane, w tym spódnice z koca i pledy z kołdry, apaszki i guziki z przywiezionych paczek, a przede wszystkim papierośnice z napisem „Warsaw lives again”. Kobieta miały znów ładnie wyglądać. Grabowska swój sklep nazwała Feniks. Pracowała później w Cepelii, kierowała domem mody EWA, który pod koniec lat 50. połączono z przedsiębiorstwem Gallux-Hurt i tak powstała Moda Polska. Grabowska, pierwsza dyrektor artystyczna Mody Polskiej, jeździła na pokazy do Paryża, podpatrywała trendy. A kiedy przyszło jej ścierać się z urzędnikami, nie patyczkowała się i potrafiła nawet rzucić w kogoś popielniczką lub wieszakiem. W ministerstwie tak długo potrafiła trzymać dygnitarza za klapę od marynarki, aż ten kapitulował i zgadzał się na to, czego chciała.

Według Boćkowskiej obecny luksus (a może bardziej jego posmak) w świecie mody często sprowadza się do celebrytek pozujących na tle „ścianki’ w pożyczonych ubraniach ze sklepu. – Nie twierdzę, że w modzie nie ma niczego fajnego, ale to trochę absurdalne sytuacje. Jednocześnie wywiera się jakąś presję. Jeśli przyjdziesz w tej samej sukience drugi raz, zaraz ktoś to wytknie w prasie – dodawała dziennikarka i pisarka.

Moda zatoczyła krąg?
Jak postępować? Zapychać szafę bez umiaru? Boćkowska radzi, aby kupować rzadziej, a z lepszej jakości materiałów. A co do PRL-u, to ten okres przezywa swój renesans czy to poprzez wzornictwo, rękodzieło czy wspomnianą modę. Niektóre firmy produkujące porcelanę reaktywują serie sprzed lat. – Teraz to się bardzo dobrze sprzedaje i osiąga wręcz niebotyczne ceny.

Kinga Preiss

Fot. Kinga Preiss