Nie bierz poważnie muzyki poważnej. W obliczu atrakcyjnej w swej prostocie i melodyjnej muzyki rozrywkowej, muzyka klasyczna uchodzi za elitarną i nudną.
Nic bardziej mylnego. Simone Kermes na swojej najnowszej płycie zatytułowanej po prostu „Love” dowodzi, że kompozycje sprzed niemal czterech wieków mogą z łatwością trafić pod strzechy.
„Love”, podobnie jak jej poprzednia płyta „Dramma”, jest mieszanką kilku przepięknych i znanych arii (a w zasadzie piosenek) Purcella, Dowlanda i Monteverdiego z paroma mniej znanymi Antoine’a Boësseta, Tranquinio Merluli i Barbary Strozzi.
Słodycz bólu niespełnionej miłości i rozpacz po jej utracie, to znak rozpoznawczy tego zjawiskowego albumu. Mało kto tak pięknie potrafi wyśpiewać emocje jak czyni to Kermes. Już w pierwszej piosence, „Lamencie nimfy” Monteverdiego, Simone po prostu obezwładnia. Tak delikatnego balansowania między perfekcyjną dykcją i czarującą podłością kochanki, dawno nie słyszałem. W następnej zamienia się w kapryśną kokietkę, a w „Frescos ayres del prado” zapiera dech delikatnością i szlachetnością wykonania. To tylko trzy piosenki, a płyta zawiera 65 minut niewysłowionej uczty dla uszu i duszy.
Simone Kermes towarzyszą świetni muzycy. Czarujący akompaniament to zasługa wszystkich, ale nie sposób pominąć grającego z niebiańską słodyczą kornecistę czy improwizującego perkusjonalistę.
Jeśli dotąd nie wierzyłaś/nie wierzyłeś, że najpiękniejsza miłość, to ta niespełniona, posłuchaj „Love” Simone Kermes. Delikatność kolibra. Koniecznie.
Robert Majewski.